Bombaj a sprawa polska

Maximum city: Bombaj Suketu Mehty to dowód na to, że małe jest piękne. Nie chodzi mi tutaj wcale o Bombaj, który ani ładny, ani mały nie jest , ale o umierającą w Polsce sztukę tłumaczenia i wydawania książek. Niedawno po sieci krążył apel, aby walczyć…

Maximum city: Bombaj Suketu Mehty to dowód na to, że małe jest piękne. Nie chodzi mi tutaj wcale o Bombaj, który ani ładny, ani mały nie jest , ale o umierającą w Polsce sztukę tłumaczenia i wydawania książek. Niedawno po sieci krążył apel, aby walczyć z dominacją korporacji i na święta kupować prezenty u drobnych wytwórców. Polecam książkę Mehty nie ze względów etycznych, ale dlatego, że trudno znaleźć równie fascynujący opis współczesnego, zglobalizowanego i zurbanizowanego świata, a w dodatku jej opublikowane właśnie polskie tłumaczenie nadaje się do czytania.

Mumbai Mural, (CC BY 2.0) by Jeremy Vandel

Biblioteczka inżyniera Mamonia

Na wieść o pojawieniu się przekładu którejś z moich ulubionych książek zwykle reaguję (wewnętrznym) okrzykiem radości. Z reguły jednak, gdy polskie wydanie już trzymam w ręku, ów (wewnętrzny) krzyk przeradza się z euforii w zażenowanie, a potem w (tłumioną) złość. Jak można przetłumaczyć inner cities jako “miasta wewnętrzne” (a nie śródmieścia), a property bubble jako “bańka własnościowa” (a nie „bańka rynku nieruchomości”)? Takie niespodzianki można znaleźć w polskim wydaniu Planety Slumsów Mike’a Davisa. Po polsku czyta się tę książkę nie jako dickensowski akt oskarżenia świata neoliberalnego Zachodu i apokaliptyczną wizję urbanizacji przyszłości, ale jako zbiór suchych danych statystycznych z różnych zakątków globu poprzetykany ciężkostrawnym żargonem.

Bruno Latour na szczęście nie należy do moich ulubionych autorów, więc nie cierpiałem zbytnio, gdy ktoś mi opowiadał, że według polskiego tłumacza myśliciel ów twierdzi, że język współczesnej kultury jest „jak widelec” (Latour uważa, że jest język ten jest rozdwojony, lub ewentualnie rozwidlony, czyli forked w oryginale). Jednakże nie mogę już nie złapać się za głowę, gdy widzę w Wielkiej Transformacji Karla Polanyiego, której pojawienie się na polskim rynku samo w sobie jest wydarzeniem doniosłym, bo minęło już ponad pół wieku od napisania tej genialnej książki, rozdział o “szatańskich młynach”. Co to takiego? Rezolutny czytelnik pewnie z kontekstu wywnioskuje, że chodzi o „diabelskie fabryki,” gdyż rozdział tak zatytułowany poświęcony nie jest wcale sztuce młynarskiej, ale industrializacji i wpływowi, który wywarła ona na brytyjskie społeczeństwo i politykę w dziewiętnastym wieku. Pozostaje dla mnie zagadką, dlaczego tłumaczka  – jeśli nie wywnioskowała tego z oryginału – nie sprawdziła po prostu w internecie, co to za zwierzę, ów satanic mill (dowiedziałaby się z sieci również o tym, że wyrażenie to pochodzi z wiersza Williama Blake’a i o tym, jak weszło do potocznej angielszczyzny).

Tylko część winy za taki stan rzeczy ponosi fakt, że do tłumaczeń książek polskie wydawnictwa zaprzęgają młody prekariat – pracujący nad wieloma projektami jednocześnie, za niewielkie stawki i z terminami na wczoraj. Bardziej niż chęć zaoszczędzenia na każdym kroku denerwuje mnie jednak arogancja redakcji, które chyba muszą zakładać, że ciemny polski inteligent nie dojdzie do wniosku, że nie rozumie tego, co czyta, bo tłumaczenie jest bełkotliwe, ale zrzuci winę na swoją edukację – niewystarczającą do pojęcia, co zagraniczny autor ze znanego uniwersytetu miał na myśli. Nic innego nie jest w stanie wytłumaczyć sieczki, jaką zrobiono np. z Czarnej Mszy Johna Graya. Po polsku czytać się jej nie da, gdyż wielokrotnie całe akapity są tam po angielsku, tyle, że z polskimi słowami. Nie wiem, który z redaktorów przepuścił np. takie zdanie: „realizm jest jedynym sposobem myślenia o tyranii i wolności oraz o wojnie i pokoju, który może prawdziwie utrzymywać, że nie opiera się na wierze, i mimo zszarganej opinii, jedynym, który jest etycznie poważny”. Nawet jeśli to zdanie zostało przetłumaczone przy użyciu programu komputerowego, to jak mogło przejść przez późniejszą redakcję? A może nie było redakcji?

John Gray, podobnie jak Mike Davis czy Karl Polanyi, pisze świetną angielszczyzną, która do tego nie jest wcale ani trudna, ani pretensjonalna; tłumaczenie jej na polski nie powinno być tak syzyfowym zadaniem jak na przykład tłumaczenie „na ludzki” dzieł niektórych francuskich filozofów, lub, co gorsza, autorów nimi zainspirowanych. Chyba właśnie duch takiej „mądro-głupiej” naukowości przyświecał tłumaczom Czarnej Mszy, którzy z najprostszych pojęć zrobili pokraczne metafory o niewiadomym znaczeniu. Przykłady: failed state to według nich “państwo upadłe” (państwo-ladacznica), rolling back the state to “zwinięcie granic państwa” (daleka aluzja do słynnego eseju Borgesa), a terrorist suspects to “podejrzani terroryści” (w dzisiejszych czasach faktycznie każdy terrorysta jest podejrzany, a zwłaszcza osoby, które są podejrzane o terroryzm). Ale chyba zwycięzcą w tym smutnym plebiscycie jest „faktycznie istniejący socjalizm” – polskie tłumaczenie pojęcia „socjalizm realny”. Czyżby pamięć historyczna w wydawnictwie Znak (specjalizującego się przecież także w historii) tak daleko nie sięgała i szacowna redakcja zapomniała jednego z podstawowych terminów ze słownika PRL-u?

Benedict Anderson pisał, że nacjonalizm to nie tylko przekonanie, że mój naród jest wyjątkowy i lepszy od innych, ale  spójna wizja całego świata (stąd idea międzynarodowości, w odróżnieniu od transnarodowości, jest pochodną nacjonalizmu). Mam węgierskiego kolegę, który opowiadał o tym, jak będąc dzieckiem myślał , że Marx Károly to węgierski tłumacz dzieł Lenina, oraz o szoku, który przeżył, gdy dowiedział się, że Verne Gyula był francuskim, a nie węgierskim pisarzem. Niestety, partackie tłumaczenia przekładają się na partacką wizję świata, w której historia dzieje się tylko wtedy, gdy my jesteśmy w jej centrum, a wszystko co nas bezpośrednio nie dotyczy po prostu nie istnieje. Ulubionym zagranicznym historykiem Polaków jest Norman Davies, gdyż w jego książkach przeczytamy, że Polska jest „sercem Europy,” a nasza narodowa historia jest jednym z filarów historii globalnej.

Tytuł jednej z trzech ostatnio wydanych (po angielsku) globalnych syntez komunizmu, praca Roberta Service’a Comrades: a World History of Communism został zgrabnie przetłumaczony na polski jako Towarzysze. Komunizm od początku do upadku. Historia zbrodniczej ideologii. Redaktorzy Znaku chyba nie mogli się zdecydować, co było ważniejsze w historii komunizmu: jego upadek (uff!) czy to, że (cytuję opis książki) stanowił on jedną „z najbardziej zbrodniczych ideologii w dziejach świata”. Dzięki tej książce „wreszcie pojmiemy, czym tak naprawdę był komunizm. W Polsce, na której dziejach towarzysze odcisnęli tak głębokie i bolesne piętno, książka Service’a powinna być lekturą obowiązkową”. A zatem polski czytelnik dowie się tego, co już doskonale wie, bo o tym, że komunizm był zbrodniczy, trąbi się w Polsce wszem i wobec od dwudziestu lat.

Wydawcy zdają się myśleć, że Polak jest jak inżynier Mamoń, który lubi przeczytać tylko to, co już wie. To nic, że ambicją Service’a nie jest wcale pocieszanie Polaków, że zostali pokrzywdzeni przez historię i że teraz mogą wszelkie swoje porażki i frustracje tłumaczyć dziedzictwem PRL-u, tylko pokazanie globalnego wymiaru komunizmu. No i to nic, że o wiele lepiej zadanie to udało się Davidowi Priestlandowi, który dwa lata temu wydał Czerwoną Flagę – książkę, która została już przetłumaczona na niemiecki, holenderski i hiszpański, a w przygotowaniu są jej wydania tureckie, rosyjskie, rumuńskie, portugalskie i włoskie. Polski czytelnik na razie nie będzie miał okazji jej przeczytać. Dlaczego? Pewnie dlatego, że Priestland – w przeciwieństwie do Service’a – Polsce poświęca raptem kilkanaście stron, i to też nie najważniejszych. Ci, którzy myślą, że komunizm upadł, bo pewien elektryk przeskoczył przez pewien płot i że to my Polacy wiemy najlepiej, jakie było „prawdziwe” oblicze komunizmu, dość mocno by się rozczarowali książką Priestlanda.