Społeczeństwo i miasto post-konsumpcyjne. Przestrzeń publiczna i mieszkalnictwo
Miasta od zawsze były systemem komunikacji. Odnosi się to połączeń wewnątrz organizmu miejskiego jak i między poszczególnymi miastami, wielopłaszczyznowych systemów transportu, telekomunikacji, sieci komputerowych, czy mediów. Istnieje natomiast jeszcze jeden środek komunikacji, który od wieków definiował znaczenie życie miejskiego: przestrzeń publiczna. Jest to, mówiąc krótko,…
Miasta od zawsze były systemem komunikacji. Odnosi się to połączeń wewnątrz organizmu miejskiego jak i między poszczególnymi miastami, wielopłaszczyznowych systemów transportu, telekomunikacji, sieci komputerowych, czy mediów. Istnieje natomiast jeszcze jeden środek komunikacji, który od wieków definiował znaczenie życie miejskiego: przestrzeń publiczna.
Jest to, mówiąc krótko, miejsce, w którym obywatele mogą się swobodnie spotykać. Centrum handlowe, na przykład, nie jest przestrzenią publiczną gdyż mimo, iż ludzie się w nim spotykają (często z braku alternatyw), to należą one do prywatnych właścicieli, którzy mogą dowolnie nakładać swoje ograniczenia czy zasady. Przestrzenią publiczną nie tylko jest rynek miejski, park, pomnik i jego okolice, czy też jakakolwiek inna forma przestrzenna wybudowana na bazie tradycyjnej śródziemnomorskiej piazzy.
Przestrzenią publiczną mogą być wspomniane formy, ale może nią być również kawałek ulicy, lub kawałek zieleni pomiędzy domami, halle dworca kolejowego, schody przed kościołem, kompleks restauracji czy kawiarni, które przyciągają ludzi i zachęcają ich do spontanicznego spotykania się. Kiedy ludzie spotykają się spontanicznie, bez ściśle określonego celu lub w wielu celach – wtedy mamy do czynienia z przestrzenią publiczną. Jest to miejsce dla przypadkowych spotkań, miejsce w którym wszystko bądź nic może się przydarzyć, w zależności od tego, kto tam przebywa w określonym czasie. Przestrzeń publiczna jest z zasady wielofunkcyjna, może być użyta dla określonych uroczystości czy wydarzeń, komercyjnych imprez czy przez muzyków i teatry uliczne, lub po prostu dla swobodnej i niezobowiązującej przechadzki. Przestrzeń publiczna nie jest tożsama z rynkami lub centrami miast. Niezmiernie często, przestrzenie związane z obszarami śródmiejskimi, takie jak monumentalne place wokół budynków korporacyjnych, czy też kulturowych czy też sportowych „ikon” miast, są niezmiernie „niegościnne” i nieatrakcyjne dla spontanicznych spotkań i swobodnej interakcji. Często pozostają pod czujnym okiem kamer i służb porządkowych.
O ile niektóre przestrzenie publiczne usytuowane są w centrach miast, częstokroć w punktach zbiorczych systemu komunikacji, tak w policentrycznej metropolii, której jesteśmy zwolennikami, przestrzenie publiczne powinny być rozproszone po całym organizmie miejskim tak, aby dostęp do nich był jak najbardziej demokratyczny. Tylko wtedy przestrzeń publiczna stanie się integralną częścią życia po miejsku, stanowiąc formę przejściową między miejscem pracy, a miejscem zamieszkania, przestrzenią, która umożliwia spotykanie się z ludźmi, których znamy i z tymi, których nie znamy, ułatwia wzajemne poznawanie się i uczenie się od siebie. O ile kontakty społeczne przez Internet odgrywają coraz większą rolę w umożliwianiu kontaktów międzyludzkich, badania pokazują, iż to połączenie kontaktów bezpośrednich i wirtualnych najlepiej odpowiada ludzkim potrzebom społecznym. Przestrzeń publiczna od zawsze uznawana była za najważniejszy element życia po miejsku, jednakże bardzo często bywała ona zaanektowana do celów urzędowych, ceremonialnych czy też komercyjnych i związanych z centrami miast. Równomiernie rozłożona przestrzeń publiczna przenosi życie społeczne do większej części tkanki miasta; dzięki temu sprawia, iż miasto staje się bardziej bezpieczne, gdyż nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż pusta ulica. Aby rozproszyć przestrzenie publiczne po mieście i na nowo umożliwić ludziom wyjście do siebie, należy przemyśleć nasze rozumienie „bezpieczeństwa” w mieście.
Podstawową sprzecznością kondycji miejskiej jest fakt, iż to, co jest podstawą życia ludzi, ich dom, jest jednocześnie źródłem zysku dla biznesu związanego z rynkiem nieruchomości oraz podstawowym sposobem gromadzenia kapitału dla samych mieszkańców. Opiera się to na założeniu, że rynek zaspokaja potrzebę mieszkaniową przeważającej większości populacji. W rzeczywistości jest – i zawsze było – inaczej; tylko nieliczne rodziny są w stanie wyłożyć ze swoich oszczędności całą sumę potrzebną na zakup nieruchomości. Dlatego rynek nieruchomości dotowany jest poprzez państwo – rząd zabezpiecza hipoteki, instytucje finansowe, opierając się na tej gwarancji, udzielają kredytu; dzięki temu rodziny mogą rozłożyć zapłatę za dom na wiele lat, spłacają powoli kredyt, a odsetki odpisują sobie od podatków. Bez takiej pośredniej dotacji rządu dla właścicieli nieruchomości (kosztem pieniędzy wszystkich podatników), podmiejski rynek nieruchomości w USA nie byłby w stanie funkcjonować.
Teoretycznie, system ten jest korzystny dla wszystkich stron: dla banków, biznesu budowlanego czy obrotu nieruchomościami, a także dla właścicieli nieruchomości. System ten, niestety, może działać dopóki dopóty wystarczająca liczba osób ma stałe zatrudnienie i korzysta z rosnącej ceny ich nieruchomości, a rząd przejmuje na siebie znaczną część ich długu. Kiedy tryby w tej maszynie zaczynają się psuć, tak jak jest to obecnie, to zaczynamy mieć do czynienia z ogromną falą forklozji (zajmowania przez banki obciążonych nieruchomości), ceny domów lecą w dół, zasoby mieszkańców kurczą się, bezrobocie wzrasta, a realne płace spadają. Szanse, że uda się przywrócić dawny system bez znaczących zmian w polityce przestrzennej i mieszkalnej, są znikome. Rząd federalny dofinansowuje i wykupuje z tarapatów instytucje finansowe, wierząc, iż w ten sposób uda się wznowić udzielanie kredytów i rynek hipoteczny będzie w stanie funkcjonować jak dawniej. Tak może się stać dla wąskiej grupy społeczeństwa – spadek cen nieruchomości nagle sprawił, iż stały się one bardziej dostępne dla tych rodzin z klasy średniej, które mają stałą pracę i stabilne źródła dochodów. Jednakże jest to kurcząca się grupa. Większość z milionów opuszczonych niedawno amerykańskich domów nie znajduje nowych właścicieli. Wszystko wskazuje, iż nowa forma dotacji rządowych w mieszkalnictwo będzie musiała zastąpić niezrównoważony i niewydajny model, wypracowany w dobie złotego okresu ekspansji amerykańskich przedmieść.
Najbardziej realistyczną nową formą polityki miejskiej byłaby taka, która łączy różne praktyczne rozwiązania. W niektórych przypadkach, wystarczyłoby wprowadzić dotacje rządowe dla banków i pożyczkodawców o bardziej korzystnym dla szarego obywatela oprocentowaniu. W innych właściciele nieruchomości zagrożeni bezpośrednio forklozją powinni założyć spółdzielnię i wykupić swoją nieruchomość od banku dzięki subwencji federalnej. Można by również zainicjować powstawanie lokalnych spółdzielni bankowych, które przejęłyby zarządzanie hipotekami tak, aby było to korzystne zarówno dla pożyczkodawców jak i pożyczkobiorców. Ponadto, rząd federalny oraz gminy mogłyby zainicjować programy współposiadania lub wynajmowania nieruchomości. Organizacje pozarządowe mogłyby wspomagać regenerację zniszczonych i opuszczonych nieruchomości i dzięki temu zrewitalizawać całe połacie tkanki miejskiej. Niestety, istniejące ramy prawne nie dają takich możliwości i jedynie gruntowna reforma mogłaby takie rozwiązania uruchomić.
Istnieje ugruntowane przeświadczenie, iż dominujące formy mieszkalnictwa wynikają wyłącznie z logiki rynku. W rzeczywistości polityka miejska i planistyczna mają ogromny wpływ na to, jak działają deweloperzy i jakie formy mieszkalnictwa są w tej chwili dostępne. Problem tkwi w tym, iż dzisiejsza oferta na rynku nieruchomości została ukształtowana i dostosowana podczas poprzedniej fali urbanizacji (przede wszystkim ekspansji przedmieść) i jest zupełnie nieadekwatna do wyzwań, jakie w chwili obecnej przed nami stroją. Dzisiaj, mieszkańcy miast są zmuszeni do wpasowania się do form mieszkalnictwa ukształtowanych w przeszłości lub takich, które przynoszą największe zyski deweloperom i są łatwe do kontrolowania przez biurokratów. Naszym zdaniem, w dobie społeczeństwa post-konsumpcyjnego, należy umożliwić mieszkańcom tworzenie nowych form mieszkalnictwa, które oparte byłyby na innym, wydajniejszym, zbiorowym korzystaniu z zasobów.
Jednym z głównych hamulców przejścia do wydajniejszego miasta jest obecna praktyka strefowania. Polega ona na dzieleniu przestrzeni miejskiej na osobne strefy, z których każda posiada inną funkcję (mieszkalną, biznesową, usługową itd.). O ile tradycyjnie dążono do zwiększenia wielofunkcyjności poszczególnych terenów miejskich (co np. doprowadziło do brytyjskiej ustawy o Nowych Miastach z 1946 r.) i grupowania punktów usługowych, miejsc pracy, zamieszkania, tak, aby ograniczyć konieczność podróżowania między monofunkcyjnymi strefami, praktyka ta była stopniowo porzucana, jako, że monofunkcyjność sprzyjała zyskom dla biznesów związanych z rynkiem nieruchomości. Dlatego policentryczna metropolia XXI wieku, jaką tutaj postulujemy, może jedynie powstać dzięki nowym regulacjom prawnym, które ograniczyłyby monofuncyjność i np. zmniejszyłyby nadmierną funkcję mieszkaniową wielu terenów, a także zmniejszyłyby koncentrację usług i miejsc pracy w innych. Innymi słowy, byłby to koniec np. doby wielkich centrów handlowych, które są ikoną owej monofunkcyjności. Na przykład w chwili obecnej wiele amerykańskich kompleksów handlowych bankrutuje. Co zrobić z tymi gigantycznymi reliktami ery masowej konsumpcji w chwili, gdy era ta przechodzi do historii? Proponujemy, aby upadające centra handlowe zamienić w budynki o mieszanym zastosowaniu: częściowo mieszkalnym, częściowo handlowym, częściowo społecznym. Ogromne połacie parkingowe można zamienić np. na ogródki działkowe.
W tej chwili takie propozycje mogą wydawać się czystą utopią – jednakże opinia publiczna zmieni się w chwili, gdy coraz większa rzesza takich centrów handlowych będzie stała opuszczona. W sytuacji, gdy w wyniku pomocy rządowej utworzonoby lokalne spółdzielnie lub spółdzielcze kasy, mogłyby one przejmować takie obiekty nawet i po cenie rynkowej. W Detroit np. ceny nieruchomości osiągnęły już zupełnie niski pułap, a z miasta uciekają mieszkańcy. Gdy nikt nie chce tam mieszkać, to nawet niskie ceny nieruchomości niczego nie zmieniają. To jest jednak sytuacja wyjątkowa i nie o to nam tutaj chodzi: raczej, rozważamy bardziej powszechną sytuację, w której na terenie dotkniętym recesją wciąż mieszkają ludzie, tyle że ich dochody, oraz poziom konsumpcji, jest niższy niż dotychczas. Przez to często ci ludzie nie są w stanie zachować swoich domów przy dalszym funkcjonowaniu obecnego systemu mieszkalnictwa. Stąd, centra handlowe upadną, ale ludzie i miejsca pracy zostaną. Zatem przeznaczenie upadających centrów handlowych na cele mieszkalne czy usługowe byłoby atrakcyjne zarówno dla mieszkańców jaki i bankrutujących właścicieli.
Nasze propozycje wynikają z naszej głębokiej wiedzy i wielu lat praktyki związanej z przestrzenią miejską. Uważamy, iż nie tylko są one realistyczne, ale że nadają się lepiej do przezwyciężenia obecnego kryzysu niż przestarzałe formy urbanistyczne i przestrzenne, które doprowadziły miasta XX wieku na skraj niewydajności i niezrównoważonego rozwoju.Czas zacząć myśleć poza utartymi schematami i otworzyć debatę na specjalistów, polityków i szerokie rzesze obywateli, tak, aby stworzyć projekt nowego miasta, które powstałoby na ruinach obecnej cywilizacji metropolitalnej. Nie będzie to żadna wielka wizja spisana w formie Jedynie Słusznego Planu. Raczej, chodzi nam o łączny efekt wielu wycinkowych interwencji – m.in. takich jakie tutaj zaproponowaliśmy. Jesteśmy świadomi sceptycyzmu, z jakim można odebrać nasze postulaty. Jednakże historia miast to historia innowacji – technologicznych, gospodarczych, ale przede wszystkim społecznych, które razem stwarzają formy miejskie, które wcześniej były nie do pomyślenia.
Istnieje ważny warunek wstępny, aby taka zmiana była możliwa: ludzie muszą uwierzyć, że jest ona możliwa i zacząć ją wdrażać i w efekcie zmusić polityków do przyjęcia nowych rozwiązań, które będą odpowiadać potrzebom mieszkańców. To ludzie tworzą miasta – jak to zostało pokazane w książce o obywatelskich ruchach miejskich jednego z autorów niniejszego tekstu (Ludzie u podstaw miasta – Manuel Castells – przyp. tł.). Obywatele mobilizują się w walce o nowe miasto w chwili, gdy nie da się już dalej żyć w tym obecnym, oraz gdy ich umysły otworzą się na nowe możliwe rozwiązania. W tej chwili dotarliśmy do momentu, gdy oba te warunki zaczynają być spełnione. Obecny system metropolitalny upadł pod każdym względem i każda próba ponownego jego uruchomienia może doprowadzić jedynie do kolejnej, jeszcze bardziej tragicznej w skutkach, katastrofy. Jak pokazują badania opinii publicznej, świadomość ekologiczna ludności wzrosła znacznie w przeciągu ostatnich 20 lat. Ponad 2/3 mieszkańców ponad 20 krajów, którzy zostali zapytani, czy globalne ocieplenie jest ważnym problemem i czy politycy powinni aktywnie zająć się jego zwalczaniem, odpowiedziało twierdząco. Podobne badanie przeprowadzone 30 lat temu wykazało, iż tylko 10 procent respondentów uznało globalne ocieplenie za istotny problem. Ponadto, obywatele na całym świecie przestali czekać na działania polityków – wzięli sprawy we własne ręce, często obchodząc biurokratyczne przeszkody czy lokalne grupy interesów skupione wokół rynku nieruchomości. Coraz większa rzesza obywateli na całym świecie uwierzyła, że inny świat jest możliwy i że zmiany sposobu, w jakim żyjemy w mieście, nie mają charakteru ideologicznego, ale są po prostu zmianami na lepsze i górują nad jednowymiarowym modelem społeczeństwa konsumpcyjnego, który dotychczas był narzucany z góry.
Tłumaczenie: Kacper Pobłocki
Wizualizacje: Laura Burkhalter
Tekst jest skróconym tłumaczeniem artykułu pt. Beyond the Crisis: Towards a New Urban Paradigm, który ukazał się w piśmie Archinect. Dziękujemy redakcji pisma Archinect za zgodę na tłumaczenie i publikację tego tekstu na naszych łamach.