Historia pewnego zauroczenia
Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego obiekty architektury tak łatwo bywają ostatnio dewastowane, w tym w sposób celowy podpalane i to bynajmniej nie – jak niegdyś w przemysłowej Łodzi – dla odzyskania ubezpieczenia, zacząć należy od nazwania źródeł więzi człowieka ze sposobem zagospodarowania środowiska, które mu…
Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego obiekty architektury tak łatwo bywają ostatnio dewastowane, w tym w sposób celowy podpalane i to bynajmniej nie – jak niegdyś w przemysłowej Łodzi – dla odzyskania ubezpieczenia, zacząć należy od nazwania źródeł więzi człowieka ze sposobem zagospodarowania środowiska, które mu służy. Niektóre z aktów dewastacji zabytków architektury są szczególnie bolesne, bowiem dotykają obiektów bogatych znaczeniowo i dla niektórych ludzi wciąż na swój sposób cennych, jak te o których mowa poniżej.
Historie można opowiadać rozmaicie, leniwie rozwijając wątek, który powoli oplecie nas coraz gęściejszą siecią kleistej pajęczyny słów i zdań nie pozwalając odwrócić biegu myślenia. Można je opowiadać rzeczowo, używając nieubranych w ozdobniki faktów, można też tak, jak w powieściach detektywistycznych, próbować czytelnika zaskoczyć, otumanić i rozniecić w nim iskierkę zaciekawienia i pewnej ekscytacji, tak, aby sam starał się dociec pointy. Można też spróbować sformułować manifest dla wezwania mas do podjęcia zadania. Zadania trudnego i odpowiedzialnego, wymagającego wysiłku i starania. Lecz czy w dobie internetu i pisma obrazkowego masy wciąż chcą dać się porwać sprzed monitora, pozostawiając za sobą kapcie, niedopitą kawę z przedwczorajszym mlekiem i świeżo rozpakowane, roztaczające woń niczym z imprezowej reklamy chipsy?
Jak w opowieści Jana Brzechwy o musze, co to leciała z Łodzi do Zgierza i wtem: „Pali się! Pali się! Biegną już ludzie z szybkością wielką (…)”. Zaraz dlaczego nie biegną? Czy coś się stało? Jak to możliwe że zobojętnieli, że nie są zainteresowani… Poza chwilową sensacją gromadzącą tłumy gapiów chcących, hołdując pierwotnym atawizmom, po prostu popatrzeć na ogień, pożar jakby przestał być interesujący. Palą się rzeczy nieważne, mało istotne pamiątki kultury materialnej, pozostałości ubiegłej epoki, kiedy nie było internetu, komórek, niedopitej kawy, przedwczorajszego mleka i coraz mocniej przyciągających uwagę chipsów niczym z imprezowej reklamy. Mało tego nie było nawet mody na rowery. Nikt tam nie mieszka, nie są nikomu do niczego potrzebne, nikt ich nie rozumie, a poziom zniszczenia jest na tyle duży, że zarośnięte chwastami już przestały z nadzieją wyglądać tego, kto je znów pokocha.
Pamiętacie bajkę Andersena o filiżance, która potem przeistoczyła się w doniczkę? Pozbawiona wdzięcznego porcelanowego uchwytu mogła nadal być użyteczna. Dopóki służyła czemuś, miała szansę być przedmiotem troski. Potem mogła jedynie przeistoczyć się w przedmiot zainteresowania archeologów, badających ślady kultury materialnej dawnych epok. Pytanie, czy w przypadku obiektów architektury sama uroda albo wiek wystarcza aby widownia chciała te obiekty chronić, a w przypadku pożaru, aby niezwłocznie spieszyła na pomoc.
Od razu powiem, nie wystarczy. Potrzebna jest opowieść, która przekształci się w wiedzę. Potrzebne są historie, które mogą stać się początkiem zauroczenia, sympatii, a może z czasem nawet miłości. Więzi z miejscem, ze wspomnieniem, z przeszłością, z przodkami. Potrzebna jest świadomość korzeni i tożsamości. U jak największej grupy osób, młodych i starych, u brzechwowskiego sędziego z sędziną, nauczyciela z nauczycielką, u profesora, fryzjera, sekretarza, telegrafisty i strażaka. Słowem u wszystkich.
Po co to wszystko? Przecież jest prawo, które podobno chroni zabytki. Są zabytki rejestrowe, ewidencyjne, są plany miejscowe. Jak to, prawo nie działa? Żyjemy w państwie prawa. Są służby odpowiedzialne. Są kary, jest aparat przymusu przecież.
Nieprawda. Można do znudzenia opowiadać historie o płonących fabrykach w Łodzi. Tu mogłoby się sarkastycznie wydawać, że tradycja miejsca wskazuje na nieuchronność tego rodzaju wydarzeń. Zjawisko to nie omija fabryk wielkich, które w innych bardziej cywilizowanych krajach już dawno zaadaptowano by na cokolwiek innego, pożytecznego, niezbędnego. Przecież nawet w dawnej tkalni znanej opinii publicznej mianem „papieskiej”, przyrównywanej przez niektórych do polskiego Wawelu wśród zabytków dziedzictwa industrialnego, też mógł wydarzyć się pożar. Spłonęły oryginalne drewniane boazerie. Całkiem niezabezpieczony obiekt, po którym każdy mógł przechadzać się swobodnie, łatwo stał się ofiarą „przypadkowego zaprószenia ognia”. Po pożarze obiekt zabezpieczono.
Identyczna „metoda czyszczenia terenu” znajduje zastosowanie wszędzie, również tam gdzie dawniej nie płonęły fabryki. Ostatnio, wśród pewnie wielu innych miejsc w Polsce, coraz częściej jej ofiarą stają się domy drewniane w zabytkowym osiedlu Bojary w Białymstoku. Ten przykład wydaje się szczególnie absurdalny, jako że teren tego osiedla objęty jest miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego o bardzo wysokim poziomie szczegółowości, szeroko dyskutowanym niegdyś w środowisku polskich urbanistów jako przykład dobrego planowania. Plan zaś z założenia jest wyrazem pewnej umowy społecznej. Być może to okres kiedy plan powstawał, kiedy stosowanie prawa o zagospodarowaniu przestrzeni dopiero się u nas zaczynało, stał się przyczyną przyzwolenia na tak dobre merytorycznie rozwiązania? Bardzo często odnoszę wrażenia że rozwiązania dobre zastępowane bywają złymi, wynikającymi z braku świadomości społecznej, przywiązania do miejsca, i z coraz większego nacisku ze strony środowiska deweloperskiego zainteresowanego osiąganiem szybkich zysków przy minimalnym nakładzie kosztów. Brak wiedzy o konieczności głośnego artykułowania tego rodzaju potrzeb po stronie społecznej nie równoważy wciąż jeszcze tych nacisków. Tymczasem nie ma zdaje się innej metody jak tylko pozwolenie na zauroczenie, fascynację. Zdobywanie poparcia poprzez snucie opowieści o przeszłości i przywracanie do życia – wtedy miejsca puste i opuszczone zostaną prędzej czy później wykorzystane, niekoniecznie w tej samej formie.
Chciałoby się, żeby mucha z wiersza dla dzieciaków, latając tu i ówdzie, już więcej nie oglądała pożarów, a jeśli, to niechby się one na powrót stały prawdziwą tragedią dla lokalnych społeczności.