Pierwszy krok – z wielu

W tekście „Pierwszy krok donikąd?” autor dzieli się swoimi przemyśleniami na temat realizacji pierwszego, warszawskiego budżetu obywatelskiego (partycypacyjnego). Tekst ten jednak można odczytać jako ogólną refleksję na temat praktyki wdrażania tego narzędzia w Polsce. Ta zaś – co z kolei sugeruje sam tytuł – często przypomina…

W tekście „Pierwszy krok donikąd?” autor dzieli się swoimi przemyśleniami na temat realizacji pierwszego, warszawskiego budżetu obywatelskiego (partycypacyjnego). Tekst ten jednak można odczytać jako ogólną refleksję na temat praktyki wdrażania tego narzędzia w Polsce. Ta zaś – co z kolei sugeruje sam tytuł – często przypomina drogę donikąd; budżet obywatelski zamiast służyć rozwojowi społeczeństwa obywatelskiego do złudzenia przypomina plebiscyt. Bawimy się nowymi narzędziami “tu i teraz” niekoniecznie myśląc o przyszłości.

Przeczytaj artykuł Artura Celińskiego „Pierwszy krok donikąd”

Pierwszym sformułowaniem po lekturze, jakie przyszło mi do głowy, było “I tak – i nie”. Z ogólnym przesłaniem autora, czyli koniecznością weryfikacji tego, czym są a czym powinny być narzędzia partycypacji społecznej – zgadzam się w 100%. Z poszczególnymi tezami mogę polemizować.

Niezależnie od wyników możemy mieć jednak pewność, że [budżet obywatelski w Warszawie – JG] zostanie okrzyknięty sukcesem. Inaczej być nie może – nie tylko ze względów politycznych, lecz także dlatego, że warszawska wariacja na temat BP od początku nie była nastawiona na jakość, a na ilość.

Nie będę spierał się z tym, że warszawski budżet obywatelski jest nastawiony na ilość, nie jakość. Niestety, schemat “ilościowy” powtarza się w wielu polskich miastach, bo jest to kryterium proste, pokazać je łatwo, sukces ogłosić można. Proste kryteria wyboru lub oceny w Polsce mają się dobrze, a pogłoski o ich śmierci (vide zmiana dominacji kryterium ceny przy zamówieniach publicznych) wydają się być – jak dotychczas – mocno przesadzone. Ale już to, czy będzie on okrzyknięty sukcesem będzie zależało jedynie od tego… kto będzie krzyczał. Jeżeli spodziewamy się krytycznego spojrzenia władz (któregokolwiek z polskich miast) na podejmowane przez nie działania, przyjdzie nam na to jeszcze bardzo długo czekać. Krytyki – oby konstruktywnej – budżetu możemy spodziewać się z zupełnie innej strony – mieszkańców, opozycji czy – właśnie – ekspertów.

Ten fenomen jest zadziwiający – z jednej strony mamy do czynienia z gigantyczną falą popularności BP, a z drugiej systematycznym wypaczaniem tej metody. I niestety, nie znajduję żadnego racjonalnego wyjaśnienia mogącego pomóc w jego zrozumieniu.

Mogę się mylić w ocenie, jednak z mojej perspektywy ten fenomen wyjaśnić jest stosunkowo łatwo. W zasadzie za wyjaśnienie może służyć jedno słowo – sukces. Sukces szybki, stosunkowo łatwy, możliwy do pokazania na jednym slajdzie. To właśnie pragnienie odniesienia sukcesu jest paliwem napędzającym działania wielu ludzi – w tym władz miast. Rok wyborczy zaś musi być rokiem sukcesów – niemal tak samo jak jest “rokiem cudów”.

Zastanówmy się przez chwilę nad tym, jak wyglądałaby miara sukcesu władz w kontekście rzetelnie prowadzonego budżetu obywatelskiego. Rozwój solidarności społecznej, identyfikacji mieszkańców ze sprawami społeczności lokalnej, zwiększanie się realnego wpływu mieszkańców na system sprawowania władzy (w tym redystrybucji środków) – to tylko część z rezultatów, jakie chcielibyśmy osiągnąć w dłuższej perspektywie za pomocą mechanizmów partycypacyjnych (w tym dzięki budżetowi obywatelskiemu).

Zdecydowanie łatwiej “sprzedać” kilka prostych danych: liczbę zgłoszonych i przegłosowanych projektów, wysokość wydanej na ten cel kwoty. Prawda? Pominę  już to, na ile władze naszych miast są gotowe na wizję “rzetelną” (kompleksową) – na ile zależy im na jej realizacji. Być może z czasem do tego dojdziemy, ale tu znów ważna rola mieszkańców oraz ekspertów (na opozycję – która przecież już za chwilę może stać się ekipą rządzącą – będąc realistą nie liczę).

Nie dotykamy jednak tego, co istotne – prawdziwy problem z partycypacją polega jednak na tym, że wszystkie te metody tworzą swego rodzaju drugi obieg władzy. Teoretycznie mają wpływ na podejmowanie decyzji politycznych, ale w praktyce w niewielkim stopniu zmieniają kluczowe kwestie w politykach publicznych.

Mam nieodparte wrażenie, że podział na “dwa obiegi władzy” – tak samo jak późniejsza analogia “silnika i bagażnika” – są najsłabszą częścią tej układanki. Wizja ta zakłada istnienie dwóch niezależnych systemów władzy – jednej oficjalnej, drugiej pozornej, jaką mają dostawać do ręki mieszkańcy uczestniczący w konsultacjach (których szczególną odmianą jest budżet obywatelski). I te decyzje, podejmowane przez “partycypujących” mieszkańców, mają – zdaniem autora – wywierać pozorny wpływ na polityki publiczne – mają dawać ułudę sprawowania władzy. Czy jednak rzeczywistość jest dwuwymiarowa? Czy rzeczywiście ów “bagażnik” (konsultujący mieszkańcy) jest jedynie użytecznym dodatkiem, niemającym wpływu na pracę silnika (władz miasta)?

Powstaje zatem konstrukcja, w ramach której mieszkańcy albo przejmują całkowitą władzę nad “silnikiem”, albo leżą zwinięci w bagażniku obok koła zapasowego, czerwonego trójkąta i skrzynki z narzędziami – bez wpływu na pojazd.

A jednak “bagażnik” ma wpływ na “silnik”.

budzetobywatelski

Wybór łódzkiego woonerfa na ulicy 6. sierpnia zmienia sposób myślenia o śródmiejskiej przestrzeni publicznej. Wybór systemu roweru publicznego każe poważnie zastanowić się nad stanem infrastruktury rowerowej, po której rowerzyści mają się niebawem przemieszczać. Mieszkańcy gremialnie zgłaszają remonty kolejnych chodników, ulic, placów i skwerów dając wyraźny sygnał, gdzie są te podstawowe, “pierwsze” potrzeby lokalnej społeczności.

Być może nieświadomie (?), być może zbyt delikatnie albo zbyt nieśmiało, ale jednak dotykamy tego, co istotne – stopniowo rozbierając ustawiony niegdyś mur – niewidzialną granicę między “nimi” a “nami” (władzą a mieszkańcami). Mocnym uderzeniem w ten mur jest budżet obywatelski.

W Łodzi pierwsza edycja budżetu obywatelskiego okazała się świetnym narzędziem edukacji mieszkańców z tematu zadań własnych gminy, pozwoliła także na nawiązanie ściślejszych relacji między miejskimi urzędnikami a mieszkańcami zgłaszającymi wnioski. Gdy urzędnicy mówili o “naszych” projektach – mając na myśli projekty zgłaszane przez mieszkańców – powstał kolejny wyłom w murze.

Zgadzam się z autorem, że wszystko to zaledwie początek. W Łodzi zespół roboczy, przygotowujący przez niemal rok wytyczne do pierwszej edycji budżetu obywatelskiego, czerpał garściami z doświadczeń innych miast – nie kupował „gotowego iPhone’a”. Jego członkowie powtarzali jak mantrę: budżet obywatelski to proces. Ufałem, że przygotowane przez nas wytyczne to najlepsze, co mogliśmy w danym momencie zrealizować – jednocześnie miałem (i nadal mam) świadomość konieczności ich stopniowych zmian. Zmian będących nieodłącznym elementem prawidłowo prowadzonego procesu.

Teraz – po pierwszych krokach z budżetem obywatelskim – musimy pokazywać, że prawdziwą wartość wspólnoty stanowi współpraca, że o mieście trzeba decydować nieustannie, nie zaś raz do roku (a jeszcze niedawno mówiliśmy, że nie “raz na cztery lata”), że miasto to złożona sieć relacji, że istnieją grupy interesu, że 1% budżetu to jedynie czubek góry lodowej. Budżet obywatelski wywołał dyskusję, w czasie której pojawiały się te wszystkie tematy.

Trzeba myśleć o budżecie obywatelskim – o partycypacji – jak o procesie. Trzeba domagać się od władz partycypacji jako procesu. Ale tu znów ważna rola mieszkańców oraz ekspertów. A także władz, choć te ostatnie mają wystarczająco dużo powodów, aby nie chcieć tak o tym myśleć. Bo zawsze będzie im łatwiej pokazać szybkie zestawienie liczby zgłoszonych wniosków.

Współpraca redakcyjna: Katarzyna Mikołajczyk, Fundacja Normalne Miasto – Fenomen.

Polemika z tekstem Artura Celińskiego została opublikowana na stronie Łodzianie Decydują.