Barber: Państwo jest za duże
Tytuł książki – „Gdyby burmistrzowie rządzili światem” – to tylko retoryka. Powinien brzmieć on raczej: „Gdyby miasta rządziły światem”
Kończy Pan właśnie książkę pt. „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”. O czym ona opowiada?
Przez trzysta lat idea demokracji i suwerenności była realizowana w obrębie państw narodowych. Działo się tak dlatego, że skala miast, miasteczek i rządu lokalnego nie pasowała do modernizującego się świata z XIV i XV wieku. Państwo narodowe, z rządem wyłanianym w wyborach, było sposobem na ocalenie demokracji w dużej skali, bo nie da się przełożyć mechanizmów z Aten czy Sparty na Francję czy Anglię. Zwiększyło ono skalę demokracji. Stało się to jednak kosztem demokracji bezpośredniej, która została zastąpiona wyborami. Obecnie stoimy wobec innego problemu związanego ze skalą – nasze problemy z rynkiem, terroryzmem, ochroną środowiska, handlem bronią, chorobami czy imigracją mają skalę globalną, a my mamy staroświeckie państwa narodowe, które są wobec tych zjawisk zbyt małe. Pojawia się więc pytanie: jak zwiększyć skalę demokracji? Co możemy zrobić, by zdemokratyzować globalizację? Od XVIII wieku działania w tym zakresie toczyły się na poziomie narodów. Zakładaliśmy, że państwa będą zawierały pomiędzy sobą umowy międzynarodowe, co poniekąd pozwoli nam zbudować globalny rząd. Ta koncepcja się nie sprawdziła. Stało się tak, bo opieraliśmy się na błędnych podstawach teoretycznych.
Co ma Pan na myśli?
Państwo narodowe charakteryzują dwa elementy – narodowa kultura i suwerenność. I obydwa te elementy stanowią przeszkodę we współpracy, przeszkadzają we współdziałaniu ponad granicami państw. Spójrzmy na przykład konferencji w sprawie zmian klimatu w Kopenhadze. 194 państwa świata przyjechały do Kopenhagi, nie ustaliły nic, a potem tłumaczyły, że ich suwerenność nie pozwalała im wyrazić zgody na monitoring, inspekcje i inne niezbędne mechanizmy. To samo dotyczy rozprzestrzeniania broni jądrowej, terroryzmu czy migracji. Zgodnie z logiką globalnej gospodarki ludzie mogą przekraczać granice w poszukiwaniu pracy, jednak zgodnie z logiką państwa nie jesteś „legalny”, dopóki nie masz legalnych pozwoleń. Niemniej jednak z punktu widzenia logiki gospodarki tacy imigranci, nawet bez pozwoleń, są jak najbardziej legalni. Ta asymetria pomiędzy logiką narodową, polityczną i logiką globalnej gospodarki jest fundamentalnym problemem. Powstaje więc pytanie: jak możemy stworzyć ład globalny, jeżeli nie będziemy korzystać z tradycyjnych, międzynarodowych form, jeżeli nie będzie to ONZ i współpraca pomiędzy narodami? Cóż, nie mamy wówczas zbyt wielu opcji. Mogą ten ład zapewnić organizacje pozarządowe, ponadnarodowe ruchy społeczne lub społeczeństwo obywatelskie. Kiedy jednak zacząłem szukać alternatywnej instytucji, która mogłaby nadać kształt globalnej demokracji, zauważyłem dwie rzeczy. Pierwszą był fakt, że miasta pozbawione są tych cech, które w przypadku państw stanowią przeszkodę w tego typu współpracy. Nie są jednolite kulturowo, a wręcz są wielokulturowe z definicji. Nie określa ich kultura. Niemal każde miasto na świecie jest bardziej wielokulturowe niż państwo, na terenie którego się znajduje. A po drugie – miasta nie są suwerenne. Znajdują się w obrębie suwerennego państwa, niemniej jednak same nie mają suwerenności. Oznacza to, moim zdaniem, zdolność do współpracy między miastami.
Ale rozważa Pan na poziomie czysto teoretycznym.
Rozważania zacząłem właśnie od strony teoretycznej. Zgłębiając temat, odkryłem jednak, że to nie tylko byłby dobry pomysł, żeby miasta współpracowały ze sobą ponad granicami, lecz że one już to robią, że to już się dzieje. Jednym z najbardziej niewidocznych tematów w dziedzinie nauk politycznych, na który politolodzy nie zwracają uwagi, bo zajmują się państwami narodowymi a nie miastami, jest szeroka współpraca pomiędzy miastami w zakresie bezpieczeństwa narodowego, ochrony środowiska, imigracji, transportu i wielu innych rzeczy. Nie jest tak, że to dopiero mogłoby pomóc nam demokratyzować globalizację. To już nam pomaga.
W nowej książce piszę o tym, dlaczego uważam, że z teoretycznego punktu widzenia byłoby dobrze, gdyby miasta zajęły się sprawami ponadlokalnymi, ale pokazuję też, co ważniejsze, że miasta już to robią. Jak popchniemy je w tym kierunku, zbliżymy się do lepszego sposobu globalnego zarządzania. Czy będzie to scentralizowany, globalny rząd? Nie. Czy będą to zjednoczone narody? Nie. Czy zapewni to bardziej demokratyczną i prawomocną współpracę ponad granicami? Tak. Nie jest to jednak rozwiązanie idealne. Nie twierdzę, że parlament miast będzie doskonałym sposobem na zarządzanie na poziomie planety. Twierdzę, że tego rodzaju współpraca ponad granicami ma już miejsce, że miasta już to robią i że powinniśmy się na tym skupić. Uważam, że powinniśmy zmienić temat dyskusji. Zamiast rozmawiać na temat weta, które państwa narodowe mają w Radzie Bezpieczeństwa, zamiast debatować o problemach z suwerennością, zamiast rozmawiać o regionalnych sojuszach państw narodowych, przyjrzyjmy się miastom – nie mają one murów, nie są otoczone granicami, a potrafią w naturalny sposób współpracować między sobą.
Problemem polskich miast są burmistrzowie i prezydenci, którzy czasem zachowują się jak drobni dyktatorzy. Choć twierdzą, że szanują demokrację, to w praktyce nie lubią słuchać głosu mieszkańców, a wolą podejmować decyzje jednoosobowo. Pomysł, by światem rządził klub lokalnych kacyków, może brzmieć nieco przerażająco.
Tytuł książki – „Gdyby burmistrzowie rządzili światem” – to tylko retoryka. Powinien brzmieć on raczej: „Gdyby miasta rządziły światem”. Gdyby jednak książka była zatytułowana „Gdyby miasta rządziły światem”, to gwarantuję – budziłaby znacznie mniej zainteresowania niż teraz, gdy nosi tytuł „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”. A zatem, jak wiele tytułów moich książek, jest to jedynie zabieg retoryczny. Aczkolwiek w tym tytule jest sporo prawdy. Moim zdaniem burmistrzowie przedstawiają sobą inny rodzaj polityka niż premierzy czy prezydenci, czasem lepszy, czasem gorszy. Niemniej jednak inny.
Jak Pana zdaniem powinno wyglądać demokratyczne zarządzanie miastem? Czy demokracja polega tylko na głosowaniu w wyborach, czy są jeszcze jakieś inne sposoby na to, by zaangażować mieszkańców w sprawy miasta?
Twórca wspólnoty europejskiej powiedział kiedyś, że problem z państwem polega na tym, że jest ono zbyt duże, by zapewnić realną partycypację, a zbyt małe, by mieć wpływ na sprawy globalne. Ogromnym atutem miast jest fakt, że ich rozmiar jest dostatecznie mały, by dać możliwość partycypacji. W miastach, a nawet w megamiastach, które są małymi państwami z 10 milionami mieszkańców (Szwajcaria ma 7 milionów mieszkańców, a Izrael 6 milionów), ludzie mają bliższy kontakt z władzami. Na marginesie, jest to jeden z powodów, dla którego zaufanie do burmistrzów jest wysokie. W USA prezydent kraju cieszy się poparciem na poziomie 50%, senat ma 25%, kongres 19%, lecz burmistrzowie 75%. ludziom jest łatwiej identyfikować się z władzami miejskimi. Partycypacja w mieście jest łatwiejsza. Siłą miasta, już na samym początku, jest fakt, że ludzie mają poczucie sąsiedztwa, społeczności, partycypacji i tak dalej. Nie oznacza to, że nie ma problemów z korupcją, że miasto nie jest zawłaszczone przez lokalną elitę, że burmistrzowie nie siedzą w kieszeni… problemów jest wiele. Niemniej jednak miasto, jako byt polityczny, jest lepszym miejscem do wprowadzania rozwiązań partycypacyjnych niż państwo, ze względu na swoją skalę.
Zgadzam się, niemniej jednak czy burmistrz powinien być jedyną osobą, która podejmuje decyzje w sprawach miasta?
Tytułowy burmistrz to jedynie retoryka, to tylko symbol. Rada miasta, obywatele, sąsiedztwa – to wszystko jest ważne. Gdy mówimy o Chinach czy USA, nie mówimy o sąsiedztwach. Gdy mówimy o Paryżu, Pekinie, Gdańsku, Sopocie czy Nowym Jorku, mówimy o sąsiedztwach. A sąsiedztwa to właśnie miejsca, w których mieszkają ludzie. I podejmują w nich różnego rodzaju decyzje, nie tylko w ramach organów politycznych, lecz także w szkołach, do których posyłają swoje dzieci, w swoich miejscach pracy, we wspólnotach religijnych. Ludzie są automatycznie bardziej zaangażowani w sprawy swoich sąsiedztw w mieście niż w sprawy polityki ogólnokrajowej i to jest dobre. Czy zawsze jest to oparte na demokracji lub związane z wyborami? Nie, niekoniecznie, jednak może udałoby się usprawnić udział mieszkańców w podejmowaniu decyzji.
Co, Pana zdaniem, mogłoby w tym pomóc?
Podoba mi się budżet obywatelski, uważam, że jest to świetny pomysł. Podobają mi się referenda w miastach. Ale nie podobają mi się one w większej skali, bo stają się irracjonalne i można je zmanipulować. W miastach jednak wychodzą one dużo lepiej. Nie sądzę, że demokracja w mieście jest czymś, co pojawia się automatycznie. Ująłbym to jednak tak: znacznie trudniej jest być tyranem w mieście niż w państwie. Być tyranem w sąsiedztwie… nikt tego nie zniesie. Jeżeli natomiast tyran miałby zasiadać w stolicy – w Moskwie, w Pekinie czy w Waszyngtonie – ryzyko tyranii jest znacznie większe. Miasto stwarza okazję do demokracji i do angażowania się, jakiej nie ma gdzie indziej. Gdy porównamy miasto z państwem, z ONZ czy z Europą – miasto jest znacznie lepszym materiałem dla sprawnie funkcjonującej demokracji.
Mówi Pan o miastach, jednak blisko połowa ludzi na świecie mieszka na wsi. Co z nimi?
Tutaj ważne są dwie kwestie. Po pierwsze, jak Pan wie, na Zachodzie w miastach żyje nie 50% ludności, lecz 78%, czyli znacznie więcej niż połowa, a obecny trend na świecie to urbanizacja. Niemniej jednak – to wciąż nie jest odpowiedź na Pana pytanie. Czy wolałby Pan, by nikt nie był reprezentowany w globalnym rządzie, czy żeby to byli przynajmniej mieszkańcy miast? Moja odpowiedź to mieszkańcy miast. Inną kwestią jest jednak potrzeba mechanizmu reprezentacji, który pozwoli regionom wokół miast na angażowanie się, co zresztą już się dzieje. Lokalne rolnictwo to silny ruch i jest wiele sposobów na współpracę pomiędzy miastami i prowincją. Megamiasta obejmują duże obszary podmiejskie i dawne tereny miejskie. Boston, New Haven, Nowy Jork, Filadelfia, Baltimore i Waszyngton to w zasadzie jedno wielkie megamiasto. Ludzie mieszkający na obszarze zurbanizowanym stanowią około 75% ludności tego rejonu. Inną kwestią jest fakt, że globalny parlament miast, który proponuję, nie jest obowiązkowy. Jego ustaleń nie trzeba wprowadzać w życie. Oznacza to, że regiony wiejskie mogłyby stworzyć swój własny globalny parlament lub mogłyby kierować się albo nie kierować się tym, co ustalił parlament miast. Mam tu na myśli dobrowolne zgromadzenie, proponujące dobre praktyki, które różne regiony czy miasta mogą stosować u siebie lub nie. Nie chodzi tu o prawo narzucane ludziom, bez ich udziału. Miałaby to być miękka forma demokracji, mniej opresyjna w porównaniu z obecnymi rządami, w której ludzi nie traktuje się z góry.
A czy w rozwiązywaniu problemów związanych z globalizacją, takich jak bezrobocie czy skażenie środowiska, nie pomogłoby nam odpowiednie prawo? Może byłoby dobrze, by ta sieć miast mogła również stanowić prawo?
Suwerenność oznacza zdolność do egzekwowania. Nieformalna sieć miast nie dysponuje żadnym mechanizmem, który mógłby coś wymusić. Nie może stanowić praw, może jedynie promować najlepsze praktyki i mówić: te miasta, które chcą to zrobić, mogą to zrobić. Nikt nie ustanowił prawa nakazującego wprowadzać programy rowerów miejskich. Tymczasem tysiące miast mają dziś u siebie miejskie rowery. Działa to dzięki naśladownictwu, pomysł przechodzi od jednego miasta do drugiego. Mam na myśli miękkie zarządzanie, nieformalny rząd. Nie chodzi mi o nakazywanie, lecz o najlepsze praktyki. Mówię o podejściu – „tak, podoba się to nam, więc to zrobimy”, a nie „musimy to zrobić, bo tak stanowi prawo i jeżeli tego nie zrobimy, to pójdziemy do więzienia”. Z czasem, może za sto lat, jeżeli ludzie będą mieli więcej zaufania do siebie, taki miękki rząd mógłby powiedzieć, że potrzebujemy ustanowić trochę praw, bo są ludzie, którzy nie stosują dobrych praktyk i blokują zrobienie tego, co powinno zostać zrobione. Jeżeli, na przykład, kilka miast będzie dopuszczać wydobywanie ropy z dna morza i będzie zatruwać świat, w pewnym momencie będzie potrzebne globalne prawo – zakaz wydobywania ropy z dna morza. Ale to odległa przyszłość. Na początku ma to być dobrowolne.
A co, Pana zdaniem, stanowi o dobrej jakości życia w mieście? Czy są to, na przykład, szerokie drogi dla samochodów?
Samochody pasują do przedmieść, do autostrad międzystanowych czy do obszarów wiejskich. Nie znam żadnego człowieka na Ziemi, który chciałby poruszać się samochodem po mieście z gęstą zabudową, nikogo! I to włączając ludzi, którzy uwielbiają samochody. Sam uwielbiam samochody, kocham nimi jeździć. Nie mam samochodu elektrycznego, więc jestem bardzo niedobry. Jednak nie uwielbiam samochodów w mieście i w mieście nie używam swojego samochodu. Jeżdżę metrem, bo dojechanie samochodem do danego miejsca zabrałoby mi godzinę, podczas gdy metrem mogę dojechać do niego w 10 minut. Miasta mają swoją własną logikę. Nie trzeba być ekologiem, by chcieć parków. Ludzie chcą parków, bo bez zielonej przestrzeni to „O, mój Boże, gdzie ja będę wyprowadzał swojego psa?”, „Gdzie moje dzieci będą się bawić?”. W mieście każdy jest ekologiem, ale jest to odległe od partyjnej polityki. Nie jest tak, że jedynie zagorzali ekolodzy chcą tworzenia w miastach stref pieszych. Chcą tego zwykli ludzie, bo chcą mieć gdzie spacerować ze swoimi dziećmi.
…czy z rodzicami. Dokładnie. Utrzymanie niezabudowanych, zielonych przestrzeni to jedna z pilnych potrzeb polskich miast. Aby mogło się to udać, warto zwiększyć udział mieszkańców w podejmowaniu decyzji, bo prezydentom i burmistrzom coś nie bardzo to wychodzi.
Benjamin Barber – amerykański filozof polityczny i politolog. Profesor na University of Maryland, College Park School of Public Policy. Prezes i dyrektor międzynarodowej organizacji NGO CivWorld (oraz corocznego Dnia Współzależności). Autor wielu publikacji, w tym tłumaczonych na jęz. polski „Dżihad kontra McŚwiat”, „Imperium strachu” i „Skonsumowani”.
Marcin Uhryń – aktywista, grafik, interesuje się demokracją partycypacyjną i zmianami klimatu.