Czym jest radykalne miasto?
Radykalność to odwaga i umiejętność wprowadzania skutecznych pozornie absurdalnych i ryzykownych rozwiązań istniejących problemów. W tym szaleństwie jest jednak metoda.
Gdy formowały się w Polsce ruchy miejskie, a wraz z nimi postulaty zmian w sposobie funkcjonowania naszych miast, wśród komentarzy padających z różnych stron nie brakowało określeń wskazujących na ich radykalny charakter. Trudno było spodziewać się innej reakcji – głos upominający się o spójny rozwój miejskiej społeczności, włączenie mieszkańców w procesy podejmowania istotnych dla nich decyzji politycznych czy uporządkowanie chaosu przestrzennego brzmiał rzeczywiście jak nawoływanie do porzucenia dotychczasowych reguł życia społecznego i politycznego w miastach.
Niniejszy tekst jest wstępem do książki „Radykalne miasta”, której polskie tłumaczenie ukazuje się efektem współpracy Fundacji Bęc Zmiana i Res Publiki. Zapraszamy do naszej księgarni!
Polskie miasta bardzo długo trzymały się logiki rozwoju definiowanej poprzez wzrost (albo spadek). Wpisywało i niestety wciąż wpisuje się to w sposób oceny skuteczności i efektywności polityk publicznych. Bo jeśli czegoś nie udawało się zapisać jako liczby, to formalnie nie istniało. Mierzymy więc rozwój wzrostem PKB, wysokością średniej płacy albo liczbą mieszkańców. W kulturze miejskiej dzielimy ilość pieniędzy przez liczbę uczestników, a sukces budżetów partycypacyjnych mierzymy wysokością przeznaczonych do podziału funduszy i liczbą zgłoszonych wniosków. Nawet w przypadku zrównoważonego transportu, a konkretniej rozbudowie sieci ścieżek rowerowych, dyskusja częściej dotyczy ich długości niż spójności tworzonego przez nie systemu miejskiego transportu. Tereny pod rewitalizację wybieramy zaś, patrząc na liczbę popełnianych przestępstw, osób długotrwale bezrobotnych lub pozostających pod opieką pomocy społecznej. To, co najciekawsze – to, co dzieje się między ludźmi i decyduje o jakości tworzącej się wspólnoty, gdzieś nam w tym liczeniu umyka. Jeśli zgadzają się liczby i wskaźniki, możemy spać spokojnie.
Za radykalne można więc uznać w Polsce to, co się liczbom wymyka. Za zbyt radykalne uznali pracownicy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego sformułowanie celu działań wokół Europejskiej Stolicy Kultury we Wrocławiu jako „pogłębienie obywatelskości wrocławian i Polaków, ich gotowości do uczestnictwa w życiu miasta i państwa oraz poczucia odpowiedzialności za przyszłość i młode pokolenie”, uznając, że wydadzą pieniądze publiczne tylko na coś, co można zmierzyć. Oficjalnie więc celem ESK jest „zwiększenie uczestnictwa mieszkańców Wrocławia, Dolnego Śląska i Polski w działaniach kulturalnych organizowanych poprzez realizację programu ESK Wrocław 2016”. Logice tej umyka fakt, że zupełnie nielogicznym jest mierzenie czegoś, co z oczywistych przyczyn w roku 2014 musi wynosić zero (bo nie ma działań kulturalnych prowadzonych w ramach programu ESK), a w roku 2016 wynieść może ponad trzy miliony (bo w 2016 wszystkie działania będą prowadzone w ramach programu ESK). Księgowi są zaspokojeni, decydenci bezpieczni, a to, czy rzeczywiście kultura zostanie wykorzystana jako czynnik zmiany społecznej, pozostaje zmartwieniem tylko takich radykałów jak ja.
Radykalna jest też niewątpliwie w Polsce wiara w społeczeństwo obywatelskie. Wszystkie dane na niebie i ziemi wskazują, że ono nie istnieje. Szanowana przez Polaków „Diagnoza społeczna” w swoim ostatnim wydaniu zwraca uwagę, że dopiero w 2013 roku „pojawiły się niewielkie oznaki budowy społeczeństwa obywatelskiego” i „wzrosła również nieco wrażliwość na naruszanie dobra wspólnego”. Wciąż jednak mamy „jedne z najniższych w Europie wskaźniki uogólnionego zaufania, aktywności obywatelskiej, pracy na rzecz społeczności lokalnej i skłonności do zrzeszania się”. W liczbach trudno więc opisać fenomen aktywistów, konsultantów i partycypantów, którzy trwale i konsekwentnie pokazują, że ustawowy zapis mówiący o tym, że mieszkańcy gminy tworzą wspólnotę samorządową, ma znacznie głębszy sens, niż to się naszym lokalnym matematykom wydaje. Chociaż z drugiej strony wcale nie tak trudno podać liczbę spotkań, warsztatów, uczestników, procesów, zjedzonych ciastek i wypitych kaw. Tylko że wówczas ciężko sprawdzić, co jest dialogiem pozorowanym, a co tym radykalnym, czyli realnym.
Na szczęście liczby też mogą być radykalne. Ostatni raport Eurobarometru z 2013 roku, poświęcony dostępowi i uczestnictwu w kulturze, pokazuje na przykład, że w Polsce nie tylko nie wzrósł, ale wręcz spadł poziom uczestnictwa w kulturze. Liczba osób, których uczestnictwo określa się jako „niskie», wzrosła od 2007 roku o dziewiętnaście procent. Badania czytelnictwa pokazują zaś, że „rzeczywistych” czytelników w 2012 roku mieliśmy tylko jedenaście procent. W porównaniu do 2004 roku to spadek o ponad sto procent. Istotne jest jednak, co zrobimy z analizą tych danych. Można uznać, że Polacy tracą zapotrzebowanie na kulturę i mamy do czynienia z postępującym zidioceniem społeczeństwa. Można też pomyśleć, że może znaleźliśmy jakieś źródła kultury, które umykają stosowanym wszem i wobec wskaźnikom. Idiotami w takiej perspektywie są ci, którzy próbują na taką sytuację odpowiedzieć za pomocą jeszcze większej liczby tradycyjnych wskaźników i nie starają się zmienić sposobów tworzenia i realizacji polityki kulturalnej. Taką sytuację tworzy obowiązująca Strategia Rozwoju Kapitału Społecznego, która stopień rozwiązywania problemu braku uczestnictwa w uznanych jego formach (teatr, kino, literatura, koncert, wystawa) mierzyć chce odsetkiem Polaków uczestniczących w tychże formach kontaktu z kulturą.
Radykalność liczby dotknęła nas także wtedy, gdy okazało się, że powietrze naszych miast należy do najbardziej zanieczyszczonych w Europie. Grożące nam za to gigantyczne kary ze strony Unii Europejskiej zmuszają dziś decydentów i urzędników do znalezienia szybkiej i efektywnej odpowiedzi. Mówi się o tym, żeby nie wpuszczać starych aut do centrum. Przypominamy sobie o istnieniu korytarzy napowietrzających, które nie tak dawno jeszcze ochoczo zabudowywaliśmy. Chcemy wzmacniać alternatywne do aut środki transportu publicznego. Krótko mówiąc, sięgamy po te wszystkie niegdyś radykalne pomysły, które wypromowali radykalni przecież miejscy aktywiści.
Justin McGuirk również zainteresował się radykalnymi pomysłami. Zebrał i opisał w swojej książce wszystkie te przejawy aktywności i działań, które wydają się świetnym eksperymentem podważającym uznane dotychczas standardy radzenia sobie z powszechnie znanymi problemami. Wprowadza nas w arkana nieformalnych miast i pokazuje, że to, co nieradykalni decydenci uznają za przejawy chaosu, beznadziei i prymitywizmu, nie tylko takie nie jest, ale wręcz przeciwnie – może być nadzieją dla wszystkich na budowę takich miast, które są „smart” bez względu na liczbę zamontowanych w nich czujników ruchu, przepływu i zużycia. McGuirk dostrzega społeczeństwo obywatelskie i partnera do współtworzenia miasta tam, gdzie zwykliśmy widzieć niedouczoną biedotę o silnych więziach plemiennych i słabych kompetencjach obywatelskich. Nie jest wobec opisywanych osób i społeczności bezkrytyczny (choć czasami rzeczywiście czuć w nim nadmierne podniecenie i entuzjazm), ale pokazuje swoim czytelnikom, że zamiast traktować mieszkańców jak hołotę, którą trzeba wyedukować i ucywilizować, możemy po prostu wspólnie z nimi budować miasta. Trzeba jedynie stworzyć im uczciwą przestrzeń i pamiętać, że miasto to nie tylko liczby. A radykalne miasta to w istocie te, które o liczbach umieją zapomnieć.