Złuda certyfikatu
W Warszawie przybywa inwestycji, których standard jest potwierdzany międzynarodowymi certyfikatami zrównoważonego budownictwa. Może jednak nie wszystko da się zmierzyć i zapisać w normie czy standardzie?
Co można zrobić z pustostanem lub przysłowiową dziurą w ziemi w centrum miasta, które jest równie przysłowiowe? Biorąc na warsztat Warszawę, można odnieść wrażenie, że w jej współczesnym krajobrazie z reguły zwycięża jeden pomysł – „zburzyć, zabudować i przewyższyć sąsiada”. Czy uzasadniony w każdym przypadku?
Świadomość społecznych, technicznych, ale i ekonomicznych kosztów burzenia jest niska, a budowanie „od nowa” jest wręcz promowane. W ten sposób centrum stolicy, którego granice są dość płynne, jest coraz bardziej zdominowane przez wysokie szklane wieże – głównie inwestycje komercyjne. Narzucają one nie tylko rozwiązania technologiczne, ale i funkcjonalne, promując modele ekonomiczno-przestrzenne sprawdzone bardziej w skali globalnej niż lokalnej.
Warszawa goni Londyn
Wizualna zmiana warszawskiej architektury w ostatnich latach jest niezaprzeczalna – mamy dostęp do sprawdzonych, zaawansowanych rozwiązań i materiałów. Inny jest standard nie tylko samego budynku, ale i procesu inwestycyjnego ujętego w szerszej skali tzw. cyklu życia inwestycji od budowy przez eksploatację, po ewentualną rozbiórkę lub modernizację i zmianę funkcji bydunku. Te wszystkie etapy są coraz częściej poparte międzynarodowymi normami czy certyfikatami „zielonego budownictwa”.
Standard budowany na podstawie wielokryteriowych certyfikatów, takich jak amerykański LEED (Leadership in Energy and Environmental Design) czy brytyjski BREEAM (Building Research Establishments Enviromental Assessment Method) – mimo że biorą one pod uwagę uwarunkowania regionalne – wcale nie odpowiada na pytanie, czym i jak zapełnić lukę w mieście, uwzględniając interesy więcej niż jednej grupy społecznej. Choć to właśnie „wielokryteriowość” powinna gwarantować, że będą to nie tylko certyfikaty energetyczne. Czy w takim razie międzynarodowe normy, które lokują obiekty budowane „u nas” na równi z tymi zagranicznymi, rzeczywiście stanowią o standardzie budynku? Czy są w stanie uwzględnić kontekst społeczny, historyczny, ekonomiczny w skali lokalnej? Czy może tylko i wyłącznie oferują rozwiązania tej samej natury, w której tkwi problem, i utrzymują status quo?
Warto się nad tym zastanowić, bo Warszawa już teraz, z rosnącą liczbą powierzchni biurowej, która przekroczyła 5 mln m2 , wysuwa się na pozycję lidera regionu i goni pionierów europejskiej architektury biurowej, m.in. Amsterdam czy Londyn. Warszawskie monofunkcyjne dzielnice biurowe pochłaniają już nie tylko peryferia, ale i coraz silniej meandrujące centrum. Tymczasem w debacie na temat miasta coraz częściej mówi się o tym, że to jednak połączenie funkcji i grup społecznych jest gwarantem dobrze funkcjonującej przestrzeni miejskiej. Gdzie leży prawda?
Globalny standard, lokalny kontekst
Jako odpowiedź na prognozy coraz większej degradacji środowiska naturalnego i wyczerpywania się naturalnych zasobów powołany został na przełomie lat 80. i 90. XX wieku pierwszy program oceny „zielonego budownictwa” – BREEAM. Do dziś w tym systemie certyfikowano na świecie blisko 550 tys. obiektów. Równie popularny jest wspomniany wcześniej LEED funkcjonujący od 1994 roku, francuski HQE czy niemiecki DGBN (u nas najmniej znany).W Polsce pierwszy budynek (biurowy) certyfikowano w 2010 roku, a w ostatnich dwóch latach ilość obiektów posiadających jakikolwiek certyfikat znacząco wzrosła[1] – było ich już 79.
Zgodnie z wciąż aktualnymi statystykami Komisji Europejskiej budownictwo w Europie jest odpowiedzialne za blisko 50 proc. wszystkich wykorzystywanych zasobów naturalnych i m.in. za 33 proc. wszystkich produkowanych odpadów. Budowanie świadomości obiegu zasobów, komfortu użytkowników, a także cyklu życia inwestycji jest więc jak najbardziej pożądane. W Polsce zajmuje się tym PLGBC – Polskie Stowarzyszenie Budownictwa Ekologicznego, lokalna komórka World Green Building Council (WGBC), organizacji założonej przez przedstawicieli krajowych Green Building Council w 1998 roku w celu integracji środowisk i promowania zagadnień ekologicznych w budownictwie.
Jednak z przeprowadzonej przez Buro Happold i Construction Marketing Group w 2014 roku Analizy rynku zrównoważonego w Polsce wynika, że to właśnie mała świadomość zagadnienia, a także brak systemowych zachęt finansowych i prawnych są uznawane za główny problem rynku budownictwa zrównoważonego w Polsce. To przekłada się na dość powierzchowne podejście do procesu certyfikacji.
Certyfikowane są głównie budynki biurowe, często tylko w systemie Core&Shell, dotyczącym samej struktury i konstrukcji lub w starszej wersji certyfikatu. Proces certyfikacji może jednak dotyczyć praktycznie każdej funkcji, a nawet większej skali masterplanu wybranego obszaru. Dostępny jest chociażby program BREEAM Communities, a do LEED Neighborhood Development zgłoszono na świecie już blisko 450 projektów. W Polsce brakuje jednak zainteresowania certyfikowaniem w skali urbanistycznej, a także w sferze publicznej – wyjątkiem jest pierwszy certyfikat przyznany zespołowi Ratusza Marszałka Województwa Mazowieckiego w Krakowie.
Warunki progowe uzyskania certyfikatów są dość niskie, np. aby uzyskać LEED wystarczy spełnić 40 proc. wszystkich wytycznych, a przy BREEAM 30 proc. W Polsce wiele budynków uzyskuje więc certyfikaty na wyższym poziomie, jednak nie oznacza to dużo więcej niż to, że zastosowano w nich technologie uznane za zrównoważone, czyli np. umożliwiające obieg energii i zasobów w skali budynku, a tym samym mniejsze straty i koszty utrzymania. To co na innych rynkach nieruchomości jest po prostu normą, u nas wciąż jest wydarzeniem opisywanym szczegółowo w materiałach prasowych inwestorów.
Wiele z lokalnych inwestycji właśnie tą nowoczesnością gwarantowaną certyfikatem przykrywa prawdziwy kontekst powstania budynku – uzasadnia nim często wątpliwą formę, lokalizację czy funkcję. „Standard” staje się tak samo wyświechtanym pojęciem jak „nowoczesność” i „przyszłość,” które ma reprezentować. Warto zwrócić uwagę na to, że certyfikaty oceniają tylko projekty budynków oraz prognozy ich eksploatacji – adaptacja oraz weryfikacja w realnym środowisku nie jest już ich przedmiotem. Istniejące budynki mogą także ubiegać się o certyfikat albo recertyfikować poprzednią wersję standardu – dostępne programy są cały czas ulepszane i rozwijane. Jednak istnieje pewna przepaść pomiędzy dokumentacją, która potwierdza „zrównoważenie”, a tym, jak realnie użytkownicy korzystają z przestrzeni wewnątrz budynku i co mieszkańcy zyskują w przestrzeni miejskiej dzięki danej inwestycji. Istotą nie jest przecież sama technologia, a zrozumienie, w jakim celu się ją wykorzystuje.
To czego nie widać – użytkownik i miasto
Zarówno w przypadku samych certyfikatów, jak i w dyskusji na temat zrównoważonego rozwoju zaczynają pojawiać się wątki społeczne – postulaty promujące well-being w projektowanych przestrzeniach mają jednak przełożyć się głównie na tzw. productivity, czyli wydajność użytkowników. Innymi słowy, podstawową kategorią oceny jest opłacalność – koszty procesu certyfikacji i zastosowanych technologii mają zwiększyć atrakcyjność przestrzeni, ale i w dłuższej perspektywie zmniejszyć koszty eksploatacji. Jednak czy świadome i odpowiedzialne społecznie budownictwo musi samo w sobie więcej kosztować? Co realny użytkownik budynku ma tak naprawdę z certyfikatu?
Biorąc za przykład laureata zeszłorocznej nagrody BREEAM dla najlepszego istniejącego budynku biurowego – warszawski biurowiec New City I z 2010 roku – efektywność energetyczna podwójnej szklanej fasady czy dobre praktyki wykorzystania wody w budynku (deszczówka, woda szara) nie rekompensują tego, że znajduje się on w monofunkcyjnym zagłębiu biurowym potocznie zwanym Mordorem. Można mieć wrażenie, że certyfikaty ustanawiają zrównoważone i oderwane od przestrzeni budynki wyspy. Tymczasem to w skali miasta efektywność energetyczna i obieg zasobów jest kluczowy – w końcu to właśnie o świadomość realnego wpływu na otoczenie chodzi w zrównoważonym rozwoju. O to, aby własną inwestycją jak najmniej zaburzyć środowisko naturalne i zurbanizowane, a stworzyć dobre relacje przestrzenne. Efektywność nie wystarczy, aby wpisać się w kontekst miejski i przyłożyć do tworzenia przyjaznej i jednocześnie progresywnej przestrzeni miejskiej.
Trudno nie oprzeć się więc wrażeniu, że technologiczne rozwiązania konstrukcyjne, materiałowe czy instalacyjne, które mają wzmacniać zrównoważony rozwój, stają się tylko plastrem na problemy tej samej natury. Przykładem bardziej konwencjonalnego podejścia do tego zagadnienia jest projekt współczesnego budynku biurowego Centrum Innowacji Angelini zrealizowanego w 2014 roku w Chile przez Alejandro Aravenę, laureata nagrody Pritzkera z 2016 roku. W rozumieniu autora zrównoważony rozwój wymaga po prostu zdrowego rozsądku. Efektywność energetyczna obiektu ukończonego w 2014 roku zostaje zapewniona dzięki minimalizacji otworów w fasadzie i odwróceniu utartego schematu budynku biurowego. W tym klimacie szklane fasady dość szybko się nagrzewają, co powoduje, że koszty ich chłodzenia są wysokie. W środku zamiast technicznego trzonu znajduje się więc otwarte szklane atrium, a zewnętrzna fasada przywodzi na myśl brutalistyczną rzeźbę. Forma ta umożliwia m.in. wewnętrzną pionową cyrkulację powietrza, światła, ale i interakcje społeczne.
Inna perspektywa
Dobry pomysł, który stoi u podstaw samej architektury, jest więc w stanie zastąpić premiowaną technologię, a miasto nie musi być wypełnione tylko materią, która wynika z analizy opłacalności lub prognozy potencjału. Zrównoważony rozwój powinien być punktem wyjścia do ciągłego podważania i udoskonalania dotychczasowych form i funkcji architektury. Czy to dobrze, że jest przyzwolenie na dopełnianie centrum coraz to wyższymi „maszynami do pracy”, teoretycznie uzupełnionymi o tzw. mixed-use, czyli inne funkcje towarzyszące? Z pewnością w międzynarodowym certyfikacie nie da się zapisać wszystkiego, i nie ma potrzeby tego oczekiwać, a jakość architektury to coś więcej, niż tylko zdolność dostosowania do norm i przepisów.
Twórcy polityki miejskiej powinni jednak promować zrównoważony rozwój nie tylko wśród autorów obiektów biurowych, ale i publicznych. W kooperacji z przedstawicielami środowisk akademickich, zaangażowanych organizacji pozarządowych i samych inwestorów miasta powinny stać się w większym stopniu partnerem i liderem w budowaniu świadomości społecznego oddziaływania inwestycji. Nie mogą one koncentrować się tylko na promowaniu potencjału miasta wśród inwestorów zagranicznych. Ich zadaniem jest stworzenie warunków dla dyskusji o mieście, która będzie czymś pomiędzy akademickim rozważaniem o „odczuwaniu miasta” a formalną dyskusją o przepisach i rozwiązaniach technologicznych. W standardach umyka bowiem czynnik „ludzki”, który może zostać wypracowany tylko w dialogu.
[1] Na stronie PLGBC (Polskie Stowarzyszenie Budownictwa Ekologicznego) można zapoznać się z bazą budynków certyfikowanych w Polsce. Polecamy uwadze także raport wydawany przez stowarzyszenie podsumowujący rynek certyfikatów w 2016 roku, a także inne opracowania dostępne na stronie: https://plgbc.org.pl/wp-content/uploads/2016/05/Certyfikacja-zielonych-budynkow-w-liczbach-2016.pdf.
Wprowadzająca grafika pokazuje rynek certyfikatów w Polsce w 2016 roku i pochodzi z raportu CERTYFIKACJA ZIELONYCH BUDYNKÓW W LICZBACH – raport 2016 | Polish Green Building Council – PLGBC.