Nowe życie klubów

Podczas gdy w Iranie muzyka elektroniczna jest zakazana, a imprezy organizowane są w tajemnicy – w domach lub na pustyni, w Berlinie kluby stają się ważnymi graczami w miejskiej polityce. Pomiędzy tymi dwoma biegunami istnieje wiele odcieni szarości

Jeden, dwa. Jeden, dwa, … Trzy? Nie tańczymy.

Nowojorskie licencje kabaretowe (tzw. cabaret law) wprowadzone zostały w 1926 roku, w czasie prohibicji. W lokalach, które ich nie otrzymały, nie mogły tańczyć więcej niż dwie osoby. Początkowo nowe prawo wymierzone było w bary w Harlemie, w których grano uchodzący wówczas za niemoralny jazz. Władzom zależało na kontroli nocnej rozrywki oraz ograniczeniu liczby przejezdnych wpadających do metropolii, żeby się zabawić. Włodarze podejrzewali, że tamci sprzedawali i spożywali alkohol. Prawo stosowane w kolejnych dziesięcioleciach wybiórczo, znów zaczęło służyć jako narzędzie politycznej walki z nocną rozrywką w latach 90. Wówczas burmistrz Rudy Giuiliani postanowił zaprowadzić w mieście spokój i porządek, jednak dziś jego polityka jest często krytykowana za podnoszenie „jakości życia” przede wszystkim klasie średniej i wyższej.

W rezultacie między 1996 a 1998 rokiem zamknięto ok. 60 nowojorskich klubów, a liczba „licencji kabaretowych” wyraźnie spadła – w 1960 miało je 12 tys. klubów, w 2008 jedynie 179. Podobne prawo działa także w Szwecji, a w Japonii powojenną „licencję na tańczenie” zniesiono dopiero trzy lata temu. Nie wszędzie jednak kluby nocne postrzegane są przez władze jako źródło problemów i nielegalnych działań, z którymi należy walczyć – w niektórych miastach nocna rozrywka instytucjonalizuje się i staje się ważnym elementem miejskiej polityki.

Od undergroundu do instytucji kultury

Od czasów, kiedy w Stanach szalała prohibicja miejsca, w których można posłuchać muzyki i potańczyć, przeszły długą drogę, i to i w kontekście granej w nich muzyki – od wspomnianego jazzu, przez rock and rolla, aż po muzykę elektroniczną – jak i formy oraz nazewnictwa – od „kabaretów”, przez „dyskoteki” po „kluby nocne”. Przez większość XX wieku lokale muzyczne należały do tak zwanego „undergroundu” i w wielu miastach wciąż mają taki charakter – w Mińsku, Belgradzie czy Tbilisi. W Iranie muzyka elektroniczna jest wciąż zakazana, imprezy organizowane są w tajemnicy w domach lub na pustyni (świetnie pokazuje tę rzeczywistość film dokumentalny „Raving Iran”), a „klubowość” jest oderwana od konkretnej przestrzeni czy marki.

Raving Iran (English subtitles) from Rise and Shine on Vimeo.

Tymczasem w miejscach, w których zliberalizowano prawo i okazało się, że życie nocne przynosi znaczne wpływy do miejskiego budżetu, kluby zaczęły wychodzić „spod ziemi” i przenikać do miejskiego mainstreamu. Właściciele lokali współpracują w nich z instytucjami publicznymi i łączą swoją działalność z innymi formami branży kulturalnej. W Berlinie np. nocna rozrywka nabiera instytucjonalnej formy, a jej twórcy stają się ważnymi graczami miejskiej polityki. Od 2000 roku o interesy klubów dba Club Comission, czyli komisja klubowa zrzeszająca ponad 140 członków – kluby, festiwale, sale koncertowe, szkoły muzyczne i wytwórnie płytowe. Reprezentuje ona swoich członków zarówno w kwestiach związanych z polityką miejską, jak i w negocjacjach związanych z lokalnymi projektami, np. tymi dotyczącymi imprez na świeżym powietrzu. Zajmuje się też dbaniem o przestrzeganie norm hałasu i dobre relacje tych miejsc z sąsiadami. Na swojej stronie internetowej członkowie stowarzyszenia podkreślają, że „kultura klubowa to dobro kluczowe dla kształtowania się w Berlinie życia społecznego, kulturalnego i ekonomicznego”.

Stolica klubów

Już w pierwszych kilku latach po upadku Muru, w Berlinie Wschodnim powstały dziesiątki lokali muzycznych. Wiele z nich działało nielegalnie – w pustostanach, bez umowy najmu czy koncesji alkoholowej. Ich organizatorzy nie zawsze oglądali się też na normy bezpieczeństwa. Kluby wyrastały w opuszczonych kamienicach, w poprzemysłowych, a nawet militarnych budynkach – Der Bunker działał w latach 1992 – 1996 w zbudowanym w czasie II Wojny Światowej bunkrze w dzielnicy Mitte (w 2003 roku budynek wykupił pochodzący z Zabrza kolekcjoner sztuki, Christian Boros, który przekształcił go w galerię sztuki, a na dachu postawił własny penthouse). Najwięcej klubów zamykało się w dzielnicach, w których prowadzono szeroko zakrojoną reprywatyzację oraz rewitalizację, i do których ściągali zamożniejsi mieszkańcy z rodzinami. Tak zniknęły z dzielnicy Prenzlauer Berg właściwie wszystkie lokale taneczne, w tym istniejący od 1952 roku Knaack. Z kolei we Friedrichshein, na terenach leżących w pobliżu rzeki i stanowiących łakomy kąsek dla inwestorów, skończyły swoją działalność słynne Ostgut, Maria, a w końcu także Bar25. Mogło się wydawać, że gentryfikacja postępuje wręcz modelowo i za chwilę nad rzeką będzie rozlegał się wyłącznie odgłos koparek. Tymczasem w maju tego roku po kilku latach przygotowań otworzyło swoje bramy Holzmarkt – centrum kulturalne z klubem zbudowane z drewna, przypominające teren hipisowskiego festiwalu.

Po zamknięciu klubu Bar25, jego byli właściciele – Juval Dieziger i Johann Klanzendorf – zaangażowali się w ruch starający się zatrzymać Mediaspree, kompleks inwestycji branży telekomunikacyjno-mediowej wyrastającej na obu brzegach Sprewy. Dieziger i Klanzendorf znaleźli się m.in. na oficjalnym otwarciu hali widowiskowej O2 wśród protestujących skandujących „Zostawcie brzegi Szprewy otwarte dla wszystkich”. Ich kolejny klub – KaterHolzig, spotkał równie ponury koniec co Bar25, ale jakiś czas później los się do nich jednak uśmiechnął. Rozmowy między przedsiębiorstwem SpreeUrban i inwestorami dotyczące terenu, na którym stał niegdyś Bar25, zostały zerwane. Do gry wszedł wówczas Abendrot – szwajcarski fundusz wywodzący się z ruchu antynuklearnego, który wykupił za 10 milionów euro teren o powierzchni 12 tys m. Wynajął go kooperatywie zarządzanej przez Diezigera i Klanzendorfa, a ta wystartowała z projektem Holzmarkt. Działający tam klub i scena koncertowa stanowią tylko fragment całego przedsięwzięcia. Centrum ma być funkcjonującą na szeroką skalę, ale wciąż mocno niezależną i lewicową „kreatywną wioską”, w której znajdują się m.in. studia do wynajęcia, przedszkole, teatr i restauracja, a w przyszłości pojawić się mają także tanie mieszkania dla studentów.

Holzmarkt, fot. Marta Żakowska

Do miana czegoś więcej niż tylko miejsca rozrywki postanowił w pewnym momencie aspirować również legendarny berliński Berghain. Od otwarcia w 2004 roku w budynku byłej elektrowni przy dworcu Ostbahnhof, miejsce zyskało sławę jednego z najlepszych klubów techno na świecie. Stało się tak nie tylko dzięki występom topowych DJ-ów i doskonałemu nagłośnieniu, ale również za sprawą zbudowanej wokół Berghain atmosfery tajemniczości i niedostępności. Na temat restrykcyjnej selekcji i taktyk wejścia do tego miejsca powstały liczne wpisy w Internecie i memy. Pojawiła się nawet aplikacja podpowiadająca, jak najlepiej przygotować się do selekcji na wejściu „Berghaintrainer”.

Przed paroma laty w Berghain poza trwającymi cały weekend imprezami, zaczęły odbywać się również koncerty w tygodniu, a nawet przedstawienie baletowe. Skąd ta drastyczna zmiana programu? Od początku swojej działalności klub płacił taki sam podatek od sprzedaży biletów jak berlińskie teatry czy muzea – 7 proc. Jednak w 2009 roku minister finansów policzył, jak duża suma omija budżet miasta i zarządził, że lokal powinien obowiązywać podatek jak w branży rozrywkowej, czyli 19 proc. Właściciele Berghain zamiast zwrócić pieniądze do skarbu państwa, złożyli sprawę do sądu. Urzędnicy obstawali przy swoim, twierdząc, że miejsce nie jest tym samym co filharmonia – przecież nie ma prawdziwej sceny, a „widzowie” nie mogą z wyprzedzeniem kupić biletu gwarantującego wstęp na weekendowe wydarzenia. Właściciele klubu przekonywali, że doznanie muzyczne uczestnika ich imprez nie różni się w niczym od tego, co przeżywa słuchacz symfonii operowej. Sąd dał się przekonać tej argumentacji i w 2016 roku Berghain zyskało status instytucji kultury. Choć wyrok nie odnosi się do całej sceny klubowej Berlina, z pewnością wprowadza ferment do toczącej się od kilkudziesięciu lat dyskusji o podziale na kulturę „wysoką” i „niską”.

Rewitalizacja w rytmie techno

Wpływ kultury klubowej na miejską rzeczywistość jeszcze wyraźniej postanowił wykorzystać Dimitri Hegemann, założyciel Tresora – innego legendarnego berlińskiego klubu techno. Od 1991 do 2005 roku Tresor mieścił się dosłownie w podziemiu – pod byłym domem towarowym braci Wertheim w dzielnicy Mitte. Kiedy miasto sprzedało grunt przy Leipziger Straße pod budowę biurowców, klub zamknięto, ale dwa lata później został on ponownie otwarty w budynku zrewitalizowanej elektrowni przy Köpenicker Straße, gdzie działa do dziś. Po ponad ćwierćwieczu kształtowania berlińskiego undergroundu, Hegemanna zamarzył o dwóch nowych przedsięwzięciach: o stworzeniu muzeum techno oraz eksporcie berlińskiej sceny klubowej za granicę. Wydaje się, że o ile pierwszy pomysł tymczasowo porzucił, to skutecznie zabrał się za realizację drugiego – otwarcia klubu w jednej z kolebek industrialnych brzmień, czyli w Detroit.

Miasto to przeżywało złoty okres muzyki techno w latach 80. i 90., wtedy też producenci „Motor City” i sceny muzycznej Berlina mocno wzajemnie się inspirowali. Kryzys naftowy lat 70. zapoczątkował stopniowy upadek wielkich zakładów motoryzacyjnych i masowe zwolnienia. Mieszkańcy zaczęli opuszczać Detroit i w 2015 roku żyło w nim już zaledwie 677 tys. osób – w porównaniu z 1,8 mln w 1950 roku. Jeśli coś przetrwało kryzys, to właśnie branża muzyczna w 2013 roku, kiedy władze „miasta duchów” ogłosiły upadłość, dochód z jej działalności wyniósł miliard dolarów. Miejsce to ma więc zarówno potencjał historyczno-muzyczny, jak i niesamowite poprzemysłowe przestrzenie idealnie nadające się na kluby techno. Brakuje jednak ludzi, którzy mogliby wypełniać co weekend parkiety wielkich hal.

Detroit, fot. Laser Burners, Flickr CC BY-NC-ND 2

Z wywiadu, jakiego Hegemann udzielił w marcu dwa lata temu portalowi Deutschlandfunk, wynika jednak, że założyciel klubu Tresor się tym nie martwi. Bazując na swoich berlińskich doświadczeniach, planuje ożywić miasto poprzez „technoturystykę”. Wokół klubów miałyby powstać hostele i restauracje. Odnowa stolicy Niemiec po zjednoczeniu w dużej mierze nastąpiła właśnie w oparciu o kluby i muzykę, dla której do miasta ściągali nowi mieszkańcy oraz przejezdni z całego świata, nakręcając rozwój branży hotelarsko-gastronomicznej. Hagemann doskonale to wie i chce powtórzyć ten model w Detroit. Zainteresował się więc byłą fabryką Packarda należąca do Arte Express – przedsiębiorstwa skupującego i rewitalizującego historyczne budynki Detroit. Mimo dużego potencjału inwestycja z pewnością nie należy do łatwych – odnowienie terenu potrwa od 10 do 15 lat. Przed architektami i budowniczymi stoi spore wyzwanie zapewnienia bezpieczeństwa przyszłym klubowiczom. Hegemann nie traci jednak rezonu i tłumaczy, że przedsięwzięcie wymaga również ustępstw ze strony władz. Próbuje np. nakłonić urzędników do zmiany obowiązującego prawa, według którego alkohol może być sprzedawany jedynie do godziny 2 w nocy. Według promotora klubu projekt powtórzy sukces Berlina i przyciągnie turystów, jeśli tylko będzie prowadzony na berlińskich zasadach.

Między walką a cichym przyzwoleniem

Między restrykcyjnym prawem Iranu a sceną klubową Berlina istnieje oczywiście wiele odcieni szarości. Ciekawym przykładem oddolnej inicjatywy muzycznej przekształcającej martwą przestrzeń w centrum miasta jest lublańska Metelkova. Po 1993 roku koszary na terenie stolicy Słowenii, w których stacjonowały wcześniej wojska armii jugosłowiańskiej, zostały zajęte „na dziko” przez kilkuset artystów i lewicowych aktywistów. Teren należy do miasta, więc w ciągu ostatnich kilkunastu lat władze Lublany wielokrotnie próbowały przejąć nad nim kontrolę, m.in. odcinając dopływ wody i podejmując decyzję o wyburzaniu podupadających budynków. Za każdym razem spotykało się to jednak z protestem społeczności i społeczną blokadą ich działań. W jednym z listów otwartych organizatorzy protestów w obronie Metelkovej pisali o niej, że: „to jedno z nielicznych miejsc, w których tak wiele rodzajów muzyki, od Free Jazzu przez Noise po Dub i Techno, może być słuchanych w pokojowej koegzystencji”.

Metelkova, fot. stevekeiretsu, Flickr CC BY-NC 2

Tutejsze bary i kluby nie otrzymują licencji na sprzedaż alkoholu, ale ich właściciele nie bardzo się tym przejmują – co weekend odbywają się tu mimo wszystko koncerty i huczne imprezy, a portale internetowe (od Trip Advisora po New York Times’a) typują Metelkovą jako miejsce, w którym trzeba być. Ukształtowała się więc lokalna szara strefa, bo oficjalnie miasto nie przyznaje organizacjom skupionym w Metelkovej prawa do użytkowania gruntów i budynków, ale jednocześnie wspiera inicjatywy kulturalne, które się w niej odbywają – np. finansuje w pełni działania galerii Alkatraz. Od początku istnienia inicjatywy aktywiści starali się odnawiać budynki własnymi siłami, ale od 2004 roku organizacje otrzymują również ministerialne dotacje na przebudowę. Na powierzchni ponad 12 tys. działają obecnie liczne organizacje pozarządowe zajmujące się m.in. pomocą osobom niepełnosprawnym i walką o prawa kobiet, galerie sztuki i pracownie rzemieślnicze, mieszkania dla artystów i czytelnia oraz siedem klubów, w tym jedyne dwa kluby LGBT w Lublanie – Tiffany i Monokel.

W niejasnym tanecznym rozkroku stoi również Londyn. W ciągu ostatnich dziesięciu lat w Wielkiej Brytanii, jednej ze stolic rave’u, zamknięto połowę klubów, m.in. lokale z wieloletnią tradycją i miejsca cieszące się międzynarodową sławą, takie jak londyński Fabric czy mieszczący się w Glasgow Arches. Bezpośrednią przyczyną zawieszenia działalności tych dwóch miejsc były śmiertelne przypadki przedawkowania narkotyków. Klubom cofnięto licencje. Nie pomogło wstawiennictwo promotorów muzycznych, animatorów kultury, czy – jak w przypadku Fabric – lokalnych polityków. Radna dzielnicy Islington, Caroline Russell w poście na Facebooku przekonywała, że miejsce odgrywa ważną rolę w kształtowaniu charakteru miasta. Dopiero po czteromiesięcznej walce w sądzie i porozumieniu między komisją (Night Time Comission) a klubem, zakładającym politykę „zero tolerancji dla narkotyków”, znów otwarto drzwi klubu dla gości.

Londyńskie media zdążyły już ogłosić powolną śmierć londyńskiej „sceny”, jednak burmistrz Sadiq Aman Khan próbuje ratować renomę „miasta, które nie zasypia” (czemu trudno się dziwić, także z ekonomicznego punktu widzenia – w 2014 roku nocna rozrywka przyniosła brytyjskiej ekonomii ponad 26 miliardów funtów zysków). Dzięki jego inicjatywie od 2016 roku Amy Lamé, znana brytyjska komiczka, piastuje stanowisko „nocnego cara”. Jednym z jej zadań jest lobbowanie za ponownym otwieraniem legendarnych klubów.

Przeczytaj wywiad z nocnym burmistrzem Amsterdamu – Milikiem Milanem

Marka miasta

Tymczasem władze Tallina, zamiast walczyć z muzyką w mieście, sprytnie wykorzystują ją do promocji miasta. Za czasów żelaznej kurtyny do Tallina przyjeżdżali w poszukiwaniu rozrywki Finowie, a po ogłoszeniu niepodległości przez Estonię postsowiecki klimat miejsca, surowość sceny klubowej oraz tani alkohol zaczął przyciągać również turystów z Europy Zachodniej. I choć od 2004 roku rząd walczy z nadmiernym spożyciem alkoholu, ograniczając jego sprzedaż w sklepach, a wprowadzenie waluty euro sprawiło, że życie nocne przestało być tak niskobudżetowe, Tallin stanowi wciąż atrakcyjną alternatywę dla bardziej mainstreamowych parkietów Londynu czy nawet Berlina. Choć miasto nie posiada zbyt wielu artystów „eksportowych”, od paru lat organizowany jest w nim znany festiwal showcase’owy Tallinn Music Week. Produkuje go agencja Musiccase z budżetów prywatnych sponsorów i środków publicznych. Przyjeżdżają na niego goście z całego świata – w dużej mierze dziennikarze i animatorzy kultury. Oprócz koncertów i imprez, w programie pojawia się też szereg debat i wystąpień – zarówno dotyczących przyszłości branży muzycznej (np. programu „Music Moves Europe” realizowanego z budżetu Komisji Europejskiej), specyfiki sceny muzycznej w różnych odległych krajach, jak i promocji i budowania marki miasta przy użyciu świata muzyki. Estończycy mają do tego dryg. Zeszłoroczną edycję festiwalu otwierało przemówienie nowej prezydent Estonii, Kersti Kaljulaid, a w poprzednim roku w jednym z niewielkich klubów za dekami stanął ówczesny prezydent, Toomas Hendrik Ilves. Ubrany w garnitur i muszkę, puszczał kolejne kawałki, a w miksowaniu pomagał mu szef ochrony.

Dorota Groyecka – absolwentka dziennikarstwa, filologii polskiej i kulturoznawstwa. Ukończyła Polską Szkołę Reportażu. Autorka książki „Gentryfikacja Berlina. Od życia na podsłuchu do kultury caffè latte”. Redaktorka naczelna magazynu reporterskiego „Non/fiction”

fot. Berghain, Peter Urlich, Flickr/ CC-BY-NC-SA-2.0

więcej o muzyce w mieście przeczytasz w naszym numerze: