Dear Mandela: obietnice bez pokrycia, aktywizm bez teorii
Recenzja filmu otwierającego konferencję „Reclaiming the Commons in Central and Eastern Europe”, która odbyła się w Warszawie w dniach 19-21 kwietnia. Wyrzucają ludzi siłą, najczęściej rano, kiedy możliwość oporu u świeżo wybudzonych ze snu i przerażonych jest ograniczona do minimum. Zaraz potem wkraczają specjalne „ekipy…
Recenzja filmu otwierającego konferencję „Reclaiming the Commons in Central and Eastern Europe”, która odbyła się w Warszawie w dniach 19-21 kwietnia.
Wyrzucają ludzi siłą, najczęściej rano, kiedy możliwość oporu u świeżo wybudzonych ze snu i przerażonych jest ograniczona do minimum. Zaraz potem wkraczają specjalne „ekipy techniczne”, nazywane przez miejscowych „czerwonymi mrówkami” – od jaskrawego koloru roboczych kombinezonów. Budy z dykty i blachy falistej nie stawiają żadnego oporu maczetom i młotkom, sypią się jak domki z kart. Jeszcze przed chwilą kwitło w tym miejscu życie społeczne – działał bar, ktoś odwiedzał znajomych, studenci wspólnie uczyli się do egzaminów. Teraz lament wyrzucanych niesie się po całej okolicy i, wbrew pozorom, nie bierze się wcale z jakiegoś wielkiego przywiązania do prowizorycznych bud, o nie. Po prostu miejscowi nie widzą dla siebie żadnej alternatywy – formalnie są częścią gigantycznej masy bezdomnej, czarnoskórej biedoty, zepchniętej na społeczny margines. Swoje „domy” wznoszą nielegalnie, na ziemi nie będącej ich własnością. Obiecano im mieszkania z prawdziwego zdarzenia, z bieżącą wodą i kanalizacją, ale najwyraźniej nikt nie ma zamiaru tych obietnic spełniać. Pozostaje czekać i żyć wyobrażeniami, które z biegiem czasu zamieniają się w odległą utopię.
Taki obraz codziennych zmagań mieszkańców południowoafrykańskich „nieformalnych osiedli”, jak władze RPA eufemistycznie określają slumsy, wyłania się z zaangażowanego dokumentu Dear Mandela Dary Kell i Christophera Nizza. Film od swojej premiery w 2012 roku zdążył wywołać spore poruszenie nie tylko w środowisku miejskich aktywistów i społeczników, lecz także wśród samych filmowców, którzy docenili go m.in. na Brooklyn Film Festival (nagroda dla najlepszego dokumentu oraz nagroda jury) i na Africa Movie Academy Awards (nominacja dla najlepszego dokumentu). W tym pełnym entuzjazmu przyjęciu nie ma nic zaskakującego, zwłaszcza kiedy weźmiemy pod uwagę społeczne nastroje dochodzące do głosu w różnych zakątkach świata (ostatnio np. w Turcji). Wraz z rosnącym zainteresowaniem ruchami „occupy” i ideą „prawa do miasta”, nastąpił również swoisty renesans społecznie zaangażowanego filmu dokumentalnego. Widzom dużych międzynarodowych festiwali już nie wystarcza samo podglądanie egzotycznej rzeczywistości przy akompaniamencie gadających głów – teraz liczy się autentyczne działanie, a kamera powinna ustawić się po którejś ze stron, przekraczając barierę autor-przedmiot jego sztuki. Ma angażować spojrzenie widza w sposób „partyzancki” – „okupować” je za pośrednictwem emocjonalnego zaangażowania. Perspektywa neutralnego obserwatora staje się w tym kontekście podejrzanie zachowawcza. Za mało krytyczna.
Bohaterowie Dear Mandela, młodzi aktywiści z ruchu Abahlali baseMjondolo (w wolnym tłumaczeniu „mieszkańcy bud”) z Durbanu, nie tylko walczą o poprawę warunków bytowych w slumsach, lecz także próbują rozliczać polityków partii rządzącej z niespełnionych obietnic. Nelson Mandela nie bez przyczyny zostaje głównym adresatem filmowego przesłania – jako wciąż żywa ikona walki z apartheidem, rozbudził nadzieje na poprawę warunków życia czarnoskórej biedoty. Kiedy w 1994 roku Afrykański Kongres Narodowy (ANC) wygrał wybory parlamentarne, Mandela obiecywał złote góry – rozwiązanie raz na zawsze problemu niedoboru mieszkań przy pomocy zakrojonego na szeroką skalę programu budownictwa publicznego. W nowej RPA czarnoskórzy obywatele mieli odgrywać rolę wiodącą, udowadniając, że afrykański kraj jest w stanie przezwyciężyć rosnące nierówności społeczne. Po blisko 20 latach z wyborczych postulatów pozostało niewiele – slumsy, owszem, likwiduje się, ale większość „eksmitowanych” trafia do obozów przejściowych, w których czekają na przydział obiecanego przez rząd mieszkania komunalnego. I czekają tak latami, a każde następne wybory parlamentarne generują kolejne puste obietnice nowej polityki mieszkaniowej. „To już ten moment, bądźcie cierpliwi!” – wołają działacze ANC pielgrzymujący do slumsów w trakcie kampanii wyborczych. Masy im ufają, traktując jako faktycznych spadkobierców wyniesionego na polityczne ołtarze Mandeli, który w międzyczasie zdążył stać się swoistą marką narodową o wielkiej wartości rynkowej. Kiedy w trakcie wiecu młody aktywista zachęca tłum do wspólnego skandowania hasła „Down with the ANC party!’, odpowiada mu tylko głuche milczenie.
Działania podejmowane przez Abahlali to syzyfowa praca, bardzo często prowadzona w opozycji do dominujących nastrojów społecznych i w warunkach nikłej świadomości politycznej jej głównych adresatów. Organizację współtworzą ludzie, którzy życie w „nieformalnych osiedlach” znają z autopsji – sami mieszkają w budach i zmagają się z codziennymi problemami bytowania na skraju nędzy: brakiem dostępu do bieżącej wody czy elektryczności, nie mówiąc już o drastycznych konsekwencjach nielegalnego wznoszenia domów, które w każdej chwili mogą zostać zrównane z ziemią. Uczą się, pracują, wychowują dzieci, jednocześnie aktywizują mieszkańców i pomagają w egzekwowaniu przynależnych im praw.
Mingele, rzecznik ruchu, z rozbrajającą szczerością przyznaje, że nigdy nie myślał o swoich działaniach w kategoriach społecznego aktywizmu – jego słowa sytuują się niejako w kontrze do łatwego samookreślania się zachodnich działaczy „kanapowych”. Walka podejmowana przez Abahlali nie jest przedłużeniem żadnej teorii, nie bierze się z nadmiaru akademickich lektur – dyktuje ją wyczucie chwili oraz głęboka potrzeba zabrania głosu. Skuteczność różnego rodzaju form oporu testuje się tutaj od razu, podążając za własną intuicją. Aktywiści stopniowo zyskują świadomość własnej podmiotowości i próbują ją wyzwolić u innych – kiedy poznasz swoje prawa, mówią w filmie, przestajesz być dla władzy wyłącznie przeszkodą w realizacji celu, przedmiotem. Masz większe szanse bycia wysłuchanym.
Ewolucja od oporu fizycznego do pracy u podstaw wydaje się być naturalna, ale w przypadku slumsów Durbanu, gdzie poziom analfabetyzmu wciąż jest wysoki, wcale nie musi zakończyć się sukcesem. Abahlali, domagając się zagwarantowanego w konstytucji „prawa do mieszkań” dla wszystkich obywateli, wkraczają na grząski grunt kwestionowania legitymizacji całego post-apartheidowego systemu, a to prowokuje władze do zdecydowanych działań. Przechodzenie od rzeczywistej walki w trakcie blokad i demonstracji do akcji obywatelskiego sprzeciwu podczas wyborów parlamentarnych w 2009 roku (działacze namawiali do wrzucania do urn pustych kart z dopiskiem „No land, no house, no vote”) czy wreszcie sięgania po legalne narzędzia dochodzenia własnych praw, paradoksalnie poskutkowało zwiększeniem represji ze strony sił rządowych. Od momentu pierwszych protestów w 2005 roku, oddolny ruch przeistoczył się w prężnie działającą organizację z jasno określoną strukturą, która liczy ponad 25 tysięcy członków w 64 różnych „nieformalnych osiedlach”.
Przełomowym momentem w działalności Abahlali, uchwyconym przez kamerę twórców „Dear Mandela”, stało się sądowe zwycięstwo w sprawie kontrowersyjnej lokalnej uchwały „Slums Act”. Regulacja, wprowadzona początkowo wyłącznie dla prowincji KwaZulu-Natal, miała zapobiec niekontrolowanemu rozrastaniu się slumsów, będąc częścią oficjalnej polityki polepszania warunków życia w miastach. W praktyce nakładała ona na właścicieli terenów zajmowanych przez slumsy obowiązek eksmisji ich mieszkańców. Jeśli z jakichś powodów właściciele nie mogli sobie z tym poradzić, sprawę przejmował Wydział Budownictwa Mieszkaniowego prowincji, dokonując „oczyszczenia” terenu. Działacze Abahlali poszli z uchwałą prosto do Sądu Konstytucyjnego, który uznał ją za sprzeczną z ustawą zasadniczą. W międzyczasie czołowi przedstawiciele ruchu zaczęli doświadczać licznych prześladowań, a slumsy Durbanu stały się areną starć z rządowymi bojówkami.
Siła opowieści o aktywistach leży w zdolności do zawstydzenia wszystkich sytych i zadowolonych, którzy po udanej debacie uniwersyteckiej wracają do swoich przestronnych mieszkań. Dokument pokazuje proces formowania się oddolnego ruchu oburzonych w warunkach diametralnie różnych od tych, jakie panują na ulicach amerykańskich lub europejskich miast. Tutaj, w rozległych slumsach Kennedy Road, walka o „prawo do miasta” zyskuje na substancjalności, zderzając się z nagim życiem – ekstremalną biedą i faktycznym, a nie tylko domniemanym, pozbawieniem możliwości współdecydowania o własnym otoczeniu. Skrajne rozwarstwienie społeczne stanowi kontynuację systemu apartheidu, w którym miasto jest przestrzenią homogenicznych enklaw, zamieszkiwanych oddzielnie przez białych i czarnych, mimo braku rzeczywistych granic. Jednocześnie nawet tak silna „gettoizacja” wspólnej przestrzeni jest nieustannie zagrożona kolejnym rozczłonkowaniem.
Deweloperzy w sojuszu z politykami próbują zetrzeć slumsy z powierzchni ziemi w imię poprawy warunków bytowych i swoiście rozumianej estetyzacji miasta, w rzeczywistości licząc na łatwy zysk kosztem tysięcy wysiedlonych. Dochodzenie do „cywilizacyjnych standardów”, ujednolicanie przestrzeni publicznej, która w tej części świata zawsze wiązała się z pewną naturalną tymczasowością, ma w rozumieniu kapitału swoją oczywistą cenę, którą muszą ponieść najsłabsi, żeby kraj mógł się dalej rozwijać. Slumsy burzy się, ale przecież, jak tłumaczą politycy, na ich miejscu powstają nowe, błyszczące osiedla – z tym wyjątkiem, że wysiedleni nigdy nie będą mieli dość środków, żeby skorzystać z panujących tam udogodnień.
Czy sytuacja w RPA nie przypomina, być może w trochę mniej ekstremalnej formie, podejścia polskich polityków do kwestii budownictwa mieszkaniowego? Nasze miasta również oddawane są we władanie deweloperów, co tłumaczy się „wysoką jakością” świadczonych przez nich usług. Neoliberalna gospodarka dąży do homogenizacji przestrzeni, pęknięcia i kontrasty traktuje bowiem jako naturalnego wroga systemu. Brak środków na deweloperskie mieszkanie i konieczność mieszkania w rozsypującej się kamienicy jest właśnie takim pęknięciem. W przypadku RPA dziwi tylko, że rządzący krajem spadkobiercy Mandeli traktują własny elektorat jako rodzaj skazy, którą można wykorzystywać do doraźnych politycznych gier. Z upadku mitu, z malejącego zaufania, z niespełnionych obietnic i poczucia własnej krzywdy wyrasta południowoafrykański miejski aktywizm – prawdziwie proletariacki, prawdziwie zaangażowany i bliski wykluczonym, bo przez wykluczonych podejmowany.