Miasto to nie zabawka
Porozumienie Ruchów Miejskich – jak każda nowa inicjatywa – budzi nieufność, szczególnie jeśli przełamuje „standardy”, do których się przyzwyczailiśmy myśląc o rządzeniu miastami. Należy się cieszyć z takich reakcji, bowiem przyspieszają one doskonalenie budowanych właśnie teraz programów. Nie będę analizował każdego zarzutu stawianego tej nowej inicjatywie…
Porozumienie Ruchów Miejskich – jak każda nowa inicjatywa – budzi nieufność, szczególnie jeśli przełamuje „standardy”, do których się przyzwyczailiśmy myśląc o rządzeniu miastami. Należy się cieszyć z takich reakcji, bowiem przyspieszają one doskonalenie budowanych właśnie teraz programów. Nie będę analizował każdego zarzutu stawianego tej nowej inicjatywie – spróbuję za to poddać pod dyskusję zasadnicze (moim zdaniem) elementy, w relacji do których kształtuje się tożsamość i program nowego w Polsce zjawiska – ruchów miejskich idących do wyborów.
Erozja systemu sprawowania władzy w miastach wynika ze słabnącego potencjału prezydentów i zastępowaniu realnego wkładu intelektualnego działaniami z zakresu PR (dawniej używano słowa propaganda). Sprzyja temu pełnienie funkcji prezydentów przez kilkanaście lat. A skutkiem jest wzrost arogancji, rosnące przekonanie o własnej nieomylności, mała transparentność, malejąca tolerancja dla krytyki, nawet konstruktywnej.
„Odjazd” priorytetów rozwojowych w miastach. Powiedzmy, że komercjalizacja różnych sfer życia publicznego, nawet edukacji, była nieuchronnością dziejową. W niektórych dziedzinach pewnie się jeszcze pogłębi – sami będziemy żądać rentowności źle zbudowanych stadionów EURO 2012. Jednak zbliżyliśmy się do progu tolerancji tam, gdzie bezwzględnej dewastacji podlega przestrzeń publiczna i krajobraz. Gdzie władze miast, działając w służbie inwestora, występują przeciw mieszkańcom i przeciw potrzebom związanym z jakością życia.
Nowa Ameryka – tak dla własnych potrzeb określam wizje roztaczane przez niektórych spośród „włodarzy”. Współczesne polskie miasta wchłaniają bezkrytycznie to, co przed półwieczem stało się nieszczęściem miast amerykańskich, a w ślad za USA – także wielu europejskich. Pomijam prowincjonalne marzenia o wieżowcach i hipermarketach „jak w Stanach”. Ale olbrzymie pieniądze, w tym dotacje unijne, idą na wspieranie indywidualnej komunikacji samochodowej, w tym przez budowę kuriozalnych rozwiązań drogowych. Idą na bezwiedne wspomaganie suburbanizacji. Zaś nowe obiekty publiczne zbyt często są technologicznie przestarzałe i nieefektywne już w momencie ogłaszania przetargu na projekt. W efekcie nie dziwi, że rośnie grono tych, których rażą miliardy złotych wydawane po prostu źle.
Na tle powyższych zjawisk pojawia się dążenie do społecznej podmiotowości. To nie jest zjawisko nowe – w historii cywilizacji przybierało ono nie tylko formę buntów, ale także pozytywnej ewolucji tam, gdzie system władzy chciał widzieć wartość w krytyce czy inicjatywach grup z ciekawymi pomysłami. W wielu polskich miastach przebicie się z inicjatywą wymaga zawiśnięcia na klamce władzy, uzyskania dostępu do ucha władcy bądź „oddania” pomysłu rządzącej partii. To bywa skuteczne, często jest czasochłonne, rzadko też bywa uznawane za honorowe. Jednak pomińmy kwestię honoru: przeforsowanie nowego, dobrego pomysłu w polskich miastach wymaga albo długotrwałej pracy u podstaw (ona już trwa), albo wymiany kluczowych radnych i prezydentów miast (właśnie nadszedł ten czas).
I tutaj postawię przed wyborczymi ruchami miejskimi dwa cele sformułowane w sposób dość banalny, technokratyczny.
Pierwszy to warunek minimum: poprawa jakości zarządzania miastami tak, by ogromnych pieniędzy nie wydawać źle. A jakość jest możliwa do uzyskania między innymi dzięki zaangażowaniu społeczności lokalnych, znanych w zarządzaniu również jako „potencjał społeczny”. W tym dzięki włączeniu do głównego nurtu mieszkających w miastach ekspertów, po których kompetencje rządzący po prostu nie chcą sięgać, bo „wiedzą lepiej”.
Drugi cel to mądrze skorygować kierunek wydawania pieniędzy. Racjonalne nakłady na jakość życia, na jakość usług publicznych (takich choćby jak edukacja i transport zbiorowy) to sposób zwiększania atrakcyjności miast nie tylko dla mieszkańców, którzy nie wyjadą ze swoją wiedzą, biznesem i podatkami. To także przyciąganie do tych miast osadników i inwestorów, którzy często – coraz częściej wolą żyć i prowadzić biznes w miejscach bardzo dobrych, niż bardzo tanich.
W moim przekonaniu w wielu dużych miastach ruchy miejskie są merytorycznie przygotowane do tego, by zrealizować cele postawione tak właśnie. Ale – pamiętajmy – pieniądze są tylko jednym z narzędzi realizacji zamierzenia daleko bardziej ambitnego: dołączyć nasze miasta do grona najlepszych miast europejskich. Być może, jak sugeruje autorka „Zabawy w miasto” to jest ideologiczna utopia niemożliwa do spełnienia. Ale jeśli pieniądze unijnej perspektywy finansowej 2014-2020 zostaną wydane źle, to zostaniemy gdzie jesteśmy: na wschodnich rubieżach Europy, w jeszcze bardziej popsutych miastach, zapatrzeni w Amerykę.