Radykalne miasta – Generacja optymistów
Publikujemy fragment książki „Radykalne miasta”, której polskie tłumaczenie ukazuje się efektem współpracy Fundacji Bęc Zmiana i Res Publiki. Zapraszamy do naszej księgarni!
Jako redaktor ukazującego się w połowie pierwszej dekady XXI wieku czasopisma o architekturze, niemal co miesiąc mogłem publikować materiał o architekturze chilijskiej. Pojawiło się tam zatrzęsienie muzeów, budynków uczelnianych i monumentalnych domów mieszkalnych wyrastających dramatycznie tuż przy krawędzi klifu. W końcu wyzwaniem stało się niepublikowanie kolejnego reportażu z kraju rozpościerającego się na brzegu kontynentu, gdzie połączono bogactwo oparte na złożach miedzi i architektoniczny talent, by stworzyć obiekty genialnej architektury. Pewien projekt zapowiadał się jednak na coś więcej niż tylko materiał na kolejną zapierającą dech „w piersiach rozkładówkę. Chodziło o osiedle mieszkaniowe na północnym krańcu Chile, zaprojektowane przez Alejandra Aravenę i jego biuro Elemental. Było to budownictwo socjalne, wznoszone dla ubogiej społeczności przy mikroskopijnym budżecie. Nowatorskość projektu polegała na tym, że zdawał się on redefiniować formułę budownictwa socjalnego: każda rodzina dostawała tylko pół domu, a drugie pół mogła zbudować na własną rękę, korzystając z gotowej konstrukcji. Było to rozwiązanie inteligentne, adaptacyjne i – tak jak we wcześniejszym projekcie PREVI – pozwalające ludziom współtworzyć architekturę. Kolejnym niezwykłym aspektem sprawy było to, że projekt został zainicjowany przez samego Aravenę oraz jego wspólnika Andrésa Iacobelliego. Architekci tak długo przekonywali władze, by pozwoliły im wypróbować ten model, aż wreszcie skierowano ich do owej niewielkiej i potrzebującej społeczności na północy kraju. Na początku musieli rozwiązać „drobny” problem finansowania. Cały pomysł, od koncepcji po gotowe dzieło, pochodził w tym przypadku od architektów.
Wkrótce zdałem sobie sprawę, że Aravena nie jest jedynym architektem projektującym budynki socjalne w Ameryce Łacińskiej, ani nawet motorem napędowym tej dziedziny. W Wenezueli pracownia Urban-Think Tank (U-TT), założona przez Wenezuelczyka Alfreda Brillembourga i Austriaka Huberta Klumpnera, budowała „wertykalne sale gimnastyczne” w slumsach Caracas. Budynki te, oferując o wiele więcej możliwości niż ciasne boiska piłkarskie, na miejscu których powstawały, wywarły elektryzujący wpływ na okoliczne społeczności. Kiedy poznałem członków zespołu U-TT budowali właśnie kolejkę linową do slumsów położonych na wzgórzach, łącząc te nieformalne obszary miasta z centrum i radykalnie zwiększając mobilność mieszkańców slumsów. Ten element miejskiej infrastruktury, pozostający widomą spuścizną rządów Hugo Cháveza, również został zainicjowany przez samych architektów. Jak się przekonamy, jego realizacja wymagała umiejętności przetrwania w miejskiej dżungli i wiązała się z przepychankami politycznymi na wysokim szczeblu.
Jorge Mario Jáuregui, argentyński architekt przebywający na emigracji w Brazylii, przez większą część dwóch ostatnich dekad działał na rzecz poprawy warunków mieszkaniowych i jakości przestrzeni publicznej w slumsach Rio de Janeiro. Jako jeden z aktywnych zwolenników projektu Favela-Bairro Jáuregui podnosił poziom życia w slumsach na długo, zanim stało się to modnym wśród architektów zajęciem. Jego metoda polegała na wykorzystaniu przestrzeni publicznych i publicznego transportu w celu powiązania miasta nieformalnego z formalnym. Główne założenie projektu Favela-Bairro – teza głosząca, że miejska forma jest w stanie zasypywać podziały społeczne – miało się okazać wielce wpływowe.
W Kolumbii napotykamy jeszcze inną historię. Zamiast walczących o wsparcie architektów-aktywistów widzimy radykalizację klasy politycznej, która sięga po rozwiązania przestrzenne – architekturę – by zapobiec społecznej degradacji. Polityczne osiągnięcia Kolumbii w latach 90. i pierwszej dekadzie obecnego stulecia napędzała niezwykła postać. Matematyk, filozof i dwukrotny burmistrz Bogoty Antanas Mockus był ekscentrycznym politycznym geniuszem, stosującym nieortodoksyjne metody, by odzyskać kontrolę nad pogrążonym w chaosie miastem. Otrzymawszy pod opiekę stolicę trapioną przez przestępczość, przemoc i uliczne korki, postanowił zaszczepić tam nową kulturę obywatelską. Zredukował liczbę wypadków samochodowych, zatrudniając do kierowania ruchem setki mimów i wprowadzając stylizowane na piłkarskie czerwone kartki, którymi ludzie mogli „karać” kierowców jeżdżących niebezpiecznie albo samolubnie. Obniżył poziom przemocy, inicjując politykę wymiany pistoletów na zabawki i oferując symboliczne szczepienia przeciwko przemocy, jakby była ona chorobą. Metody Mockusa, który lubił pokazywać się w czerwonej pelerynie Superobywatela, więcej zawdzięczały sztuce i performansom niż tradycyjnej polityce. A jednak to właśnie dzięki położonemu przezeń fundamentowi obywatelskiej stabilności kolejni burmistrzowie Bogoty mogli osiągnąć tak wiele w kwestii funkcjonującego tam transportu publicznego i infrastruktury.
Podobnie niezwykłe (choć mniej dziwaczne) rzeczy działy się w drugim największym mieście kraju. W latach 90. Medellín było światową stolicą morderstw. Kilku burmistrzów, zwłaszcza Sergio Fajardo, i innych działaczy społecznych uznało, że mają dość przemocy powodowanej przez zwalczające się kartele narkotykowe i że nowe przestrzenie publiczne, budynki użyteczności publicznej oraz infrastruktura pomogą zawrócić miasto ze złej drogi. Tak też się stało. Tym, co w pewnym sensie wydaje się radykalniejsze od nowych budowli i placów – chociaż robią one duże wrażenie – był fakt, że rozmaici społeczni interesariusze zdołali stworzyć zjednoczony front. Dzisiaj wiele mówi się o rozwiązaniach „oddolnych”, pozwalających wypowiadać się zwykłym obywatelom, lecz transformacja Medellín była efektem „odgórnego” aktywizmu. Na granicy Meksyku z USA, tam, gdzie Ameryka Łacińska spotyka się z Północną, działa architekt innego rodzaju. Teddy Cruz nie buduje domów, w każdym razie jeszcze nie teraz, ale jego refleksje na temat tej politycznie wrażliwej granicy – gdzie biedacy z Tijuany wznoszą domostwa z drzwi garażowych wyrzuconych w San Diego – uczyniły z niego najbardziej wpływowego myśliciela pokolenia, które opisuję. Zamiast budować, Cruz dokonał teoretyzacji roli architekta-aktywisty, kreśląc obraz nowego rodzaju praktyki architektonicznej, opartej na własnej inicjatywie i zaangażowaniu w brudną sferę polityki – wszystko to oczywiście po to, by zrekompensować błędy popełniane przez instytucje publiczne. Obecnie Cruz próbuje zapoczątkować wspólnotowo zarządzany projekt w San Ysidro, podmiejskiej dzielnicy San Diego, ale jego działanie może się równie dobrze okazać performansem, polegającym na przeprowadzeniu polityków przez granicę wnętrzem kanału burzowego, by lepiej zrozumieli lokalne uwarunkowania kształtowane przez ich własne decyzje.
Gdzie indziej, na północy Argentyny, napotykamy twardy architektoniczny aktywizm, który nie ma nic wspólnego z architektami. W prowincji Jujuy radykalny ruch społeczny zwany Túpac Amaru, kierowany przez charyzmatyczną Milagro Salę z plemienia Kolla5, buduje całe wspólnoty dla biednych. Po raz kolejny niezwykła okazuje się tu nie tylko rola przywódczyni jako katalizatora zmian, lecz także struktury organizacyjne, które powołała do życia, by te wspólnoty stworzyć. Ruch kierowany przez Salę zbudował własne cegielnie i zakłady metalurgiczne, zatrudniając jako robotników budowlanych samych mieszkańców. Ten autonomiczny aktywizm był odpowiedzią na wciąż ponawiane fałszywe obietnice i korupcję polityków. Najbardziej zdumiewające jest być może to, że przywódczyni Túpac Amaru zdołała odwrócić formułę budownictwa socjalnego: zamiast dać ludziom minimum tego, co możliwe, dała im maksimum. Oznaczało to między innymi wielkie baseny i parki dinozaurów – czyż istnieje lepszy sposób, by biedny poczuł się bogaty, pyta Sala, niż dać mu do dyspozycji basen? Zdobiący domy wizerunek Che Guevary wieńczy całościową wizję, która pachnie radykalnie socjalistyczną urbanistyką spod znaku Disneya, lecz mimo to pozostaje imponującym przykładem społecznego aktywizmu.
Są w tej książce inne opowieści o tym, jak biedni biorą sprawy w swoje ręce, stając się miejskimi aktywistami bez pomocy architektów. W Caracas odwiedzimy czterdziestopięciopiętrowy budynek zajęty przez trzy tysiące dzikich lokatorów. Budowa tego wysokościowca, znanego jako Torre David [Wieża Dawida] i przewidzianego na siedzibę banku, została przerwana w połowie lat 90. w następstwie śmierci dewelopera. Budynek stał opuszczony przez dziesięć lat, wtedy postanowiła się tam wprowadzić grupa rodzin ze slumsów, która sprawiła, że symbol nieruchomościowego ekskluzywizmu stał się emblematem redystrybucji. Nowi mieszkańcy zorganizowali się, podciągnęli do nowego domu prąd i wodę, przekształcając porzucony drapacz chmur w wertykalną wioskę. To przemawiająca do wyobraźni historia, ale – ponownie – nie utopia. Pokonywanie codziennie trzydziestu pięter, by dostać się do domu – w Torre David nie ma windy – to cena, jaką płaci się za zamianę slumsu na przedmieściach na penthouse w ścisłym centrum miasta. Torre David to anomalia, efekt splotu wyjątkowych okoliczności, ale to właśnie ten rodzaj hybrydy formalno-nieformalnej, jakiego potrzebują miasta w krajach rozwijających się, by zacząć wyobrażać sobie przyszłość inną od teraźniejszości.