Offenhuber: Śmierć smart city?
Koniec końców dyskusja o technologii zawsze sprowadza się do prostego przeciwieństwa: odgórne kontra oddolne, tradycyjne kontra cyfrowe. Potrzebujemy obydwu, w różnych proporcjach.
Maciej Folta: Tytuł seminarium, które prowadził pan w ramach festiwalu art+bits, brzmiał Czy idea smart city umarła? Po wysłuchaniu go mam wrażenie, że nie tylko nie umarła, ale ma się bardzo dobrze. Jak to jest z tym smart city?
Dietmar Offenhuber: Miałem na myśli smart city jako pewien korporacyjny produkt sprzedawany przez firmy tworzące infrastrukturę informatyczną – takie jak IBM czy Cisco. Po 2008 r. firmy te oczekiwały, że nastąpi fala inwestycji w infrastrukturę w miastach. Ponieważ te same firmy wcześniej doskonale poradziły sobie z zapewnieniem infrastruktury szkołom, szpitalom, budynkom publicznym… Miasta wydawały się naturalną kontynuacją. Nic takiego nie nastąpiło. Także korporacje w pewnym momencie znużyły się współpracą z różnymi wydziałami i departamentami w ratuszach i tym, że mają do czynienia z tymi wszystkimi warstwami administracji. W grę, jak się okazało, nie wchodziły też wielkie pieniądze , więc… Korporacje zwróciły się w kierunku bardziej intratnych dziedzin. Mówiąc, że „smart city umarło”, mam na myśli przekonanie, że możemy stworzyć infrastrukturę podłączoną do jednego centrum przetwarzania danych, by uczynić miasto bardziej wydajnym. Ta korporacyjna wizja smart city nie ziściła się.
Ale stało się wiele innych, ciekawych rzeczy. Miasta same stały się całkiem kompetentne w przetwarzaniu danych. Prezentują one bardzo pragmatyczne i praktyczne podejście, w ramach którego zaczęły wykorzystywać własne dane z urzędów, i aplikować je w swoim podejściu do mieszkańców.
Nie chcę powiedzieć, że poprawianie wydajności infrastruktury jest pozbawione sensu – zwłaszcza w USA, gdzie jest ona w złym stanie. Nawet jeśli wymaga to stworzenia centralnego systemu zarządzania, czasem to konieczność i nie chcę tego negować. Ale koniec końców to nie jest jeden produkt, a wielki obszar, gdzie łączą się kwestie społeczne, ekonomiczne, polityczne, technologiczne… Właściwie wszystkie.
Czytaj najnowsze wydania Res Publiki: o wychowaniu do innowacyjności, o potrzebie mocy i o radykalizmie miejskim. Wszystkie dostępne są na stronie naszej księgarni
Cieszę się, że Pan to powiedział, ponieważ w Polsce jesteśmy obecnie zafascynowani twardą infrastrukturą i modernizacją.
To trudna kwestia. Mogę mówić o Stanach Zjednoczonych, gdzie w latach 50., za prezydentury Eisenhowera rozpoczęto budowę sieci autostrad, co zapoczątkowało ogromną potrzebę inwestycji w infrastrukturę. Zresztą nie tylko w nową infrastrukturę, ale także w jej utrzymanie i remonty. A potem nagle się okazuje, że trzeba podwoić przepustowość, tak bardzo zwiększył się ruch przez ostatnie 20 lat. Czego by się nie robiło, zawsze będzie za mało.
Jedną z możliwości, którą widzę by temu zaradzić jest „rozciąganie” istniejącej infrastruktury. Inteligentne drogi, zbieranie danych w czasie rzeczywistym przy pomocy czujników pozwalają nam nieco nagiąć granice infrastruktury bez fizycznej jej rozbudowy. W ten sposób można żyć z mniejszą ilością twardej infrastruktury. Sądzę, że koniec końców dyskusja o technologii zawsze sprowadza się do prostego przeciwieństwa: odgórne kontra oddolne, tradycyjne kontra cyfrowe. Potrzebujemy obydwu, w różnych proporcjach. To zawsze jest rodzaj mieszanki.
Jaka więc byłaby alternatywa dla smart city w rozumieniu korporacji informatycznych?
„Code for America” to dobra alternatywa, zresztą rozwijająca się teraz na skalę globalną. To amerykańska inicjatywa non-profit, która łączy informatyków, studentów, ludzi zainteresowanych technologią, planistów, którzy zostają współpracownikami miasta, by rozwiązać, bądź pracować nad konkretnym problemem, bardzo ściśle określonym. To nie hackaton, gdzie spotykamy się na jedną noc, coś robimy, potem wszyscy się rozchodzą do swoich codziennych zajęć i temat zamiera. Tu chodzi o to, że młodzi informatycy pracują z miastem nad konkretną rzeczą przez rok, żeby stworzyć odpowiednie narzędzia do rozwiązania określonych problemów. Nie jest to drogie, za to jest w tym dużo idealizmu. Wiele z tych projektów naprawdę dobrze się rozwinęło, zarówno w kontekście instytucji, w których je zastosowano, jak i same w sobie. Sądzę, że ten model ma szansę zastąpić generyczne, odgórne smart city, bo jest naprawdę osadzone w lokalnym kontekście: projekt z Chicago może być całkiem różny od tego z Detroit.
Gdy czytałem o rozwiązaniach smart city w Londynie, polegających głównie na masowej inwigilacji, przyszło mi do głowy, że przeczytałem dość Orwella, by wiedzieć, w którą stronę to zmierza. Ale większość ludzi chyba się tym nie przejmuje?
To bardzo ważne. Pytanie, jak poradzimy z tym sobie jako społeczeństwo. Jako demokratyczne społeczeństwo. Tworzymy dane praktycznie poprzez wszystko co robimy. Nie możemy przecież zakazać używania technologii. Jednocześnie, dane i technologia nigdy nie są bezstronne i należy o tym pamiętać. W obecnej sytuacji musimy się zastanowić, jak ponownie wprowadzić te kwestie do debaty publicznej.
Rozmowa została przeprowadzona podczas konferencji art+bits, którą organizowała instytucja Miasta Ogrody. Patronat nad konferencją miał Magazyn Miasta.
fot. Dietmar Offenhuber / autror: Ars Electronica / cc flickr.com