Niepolityka kulturalna
Zbyt często rozmowa o kulturze z ludźmi kultury przypomina rozmowę z górnikami o górnictwie. Za dużo mówi się o pieniądzach, a za mało o rozwiązaniach
Zbyt często rozmowa o kulturze z ludźmi kultury przypomina rozmowę z górnikami o górnictwie. Za dużo mówi się o pieniądzach, a za mało o rozwiązaniach
Polityka kulturalna nie ma zbyt wielu sympatyków. Zazwyczaj kojarzy się nam źle – nie tylko jako przestrzeń niejasnych powiązań. Politycy odgrywają w niej rolę mało pożytecznych idiotów albo artystów tłamszonych przez system , którego jedynym owocem jest frustracja. Nic dziwnego. Warto pamiętać, że żyjemy w kraju, w którym kultura jest tematem niszowym. Znamy to – mamy słaby system edukacji, który przeradza się w zbyt małe zainteresowanie światem kultury. W końcu ta się „nie klika”. Polityka też jest mało popularna – poza tą wypełniającą nasze telewizory i rozgrzewającą do czerwoności Facebooka. Polityka to też plan działań – z celem, priorytetami, narzędziami i podziałem zasobów. I nie oszukujmy się – zderzenie dwóch niszowych kwestii sprawia, że temat ten jest nieatrakcyjny. Pozostaje niszą nisz, o której przypominamy sobie tylko wtedy, gdy nagle okazuje się, że ktoś komuś zdejmuje obraz ze ściany galerii.
Świetnie ilustruje to artykuł Witolda Mrozka opublikowany 18 lipca 2016 r. w „Gazecie Wyborczej”. Mrozek, komentując kwestię źle zorganizowanych konkursów na dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, zarzucił samorządowcom, że psują kulturę. Pomijając fakt, że redaktor „Gazety Wyborczej” w swoich ocenach jest zdecydowanie zbyt jednostronny i nie zauważa, że jakość polityki kulturalnej zależy nie tylko od polityków i urzędników, ale również m.in. od dyrektorów teatrów, jego tekst jasno pokazuje, że czołowe media włączają się w dyskusję o polityce kulturalnej wówczas, gdy na dyskusję jest już za późno i dotyczy ona tych, którzy są przez daną redakcję cenieni. Problem jest jednak zdecydowanie szerszy – niewielu z nas debatuje o systemowych aspektach wspierania kultury w Polsce i ich konsekwencjach. Nie ma dobrych systemów ewaluacji, bo – jak określił to Maciej Nowak – żeby nimi operować, „trzeba jednak umieć obsługiwać bardziej skomplikowane narzędzia niż liczydła”. A jego zdaniem umiejętność tę posiadają – przynajmniej w kulturze – tylko ludzie sztuki, którzy bardzo niechętnie dążą do ustalenia merytorycznych podstaw, według których chcą być oceniani.
Oczywiście politycy często mylą kulturę z rozrywką, a jeśli już coś ma być artystyczne, to najlepiej, żeby nie sprawiało problemów i było tanie. Wcale się więc nie dziwię, że w sprawie konkursu we Wrocławiu (także tego dotyczącego Doroty Monkiewicz) pada wiele ostrych słów. Jestem zaskoczony, że cały czas mamy ochotę funkcjonować w atmosferze świętowania wielkich festiwali kultury albo frustracji spowodowanych gaszeniem pożarów, z których nikt nie wychodzi zwycięsko. Warto więc zastanowić się, czy mamy siłę i ochotę, aby zacząć świadomie myśleć o polityce kulturalnej i przestać się w niej poruszać jak pacynka wzruszana coraz to nowym skandalem.
Tekst pochodzi z dodatku „Wolność w kulturze” do 14. numeru „Magazynu Miasta”, który przygotowaliśmy z Miastem Gdańskiem. Numer dostępny jest w Empikach, dobrych księgarniach na terenie kraju i w naszej księgarni na www.magazynmiasta.pl
O czym w ogóle mówimy?
Pierwszym krokiem w tym kierunku jest ustalenie, o czym w ogóle myślimy, gdy mówimy o polityce kulturalnej. W 2015 r. w ramach badań DNA Miasta zapytaliśmy ponad 1,3 tys. osób w Polsce o opinię na temat stanu miejskiej polityki kulturalnej. Okazało się, że mamy w Polsce nie jeden, a cztery sposoby rozumienia istoty polityki kulturalnej. Pisaliśmy o tym zjawisku obszernie w 12. numerze „Magazynu Miasta”[1], więc przypomnę tę definicję w dużym skrócie. Pierwsze, najbardziej powszechne rozumienie traktuje kulturę bardzo administracyjnie – mamy zasoby, którymi trzeba zarządzać. Drugi sposób rozumienia koncentruje się na usłudze i jej odbiorcach – władze muszą po prostu dbać o potrzeby kulturalne mieszkańców. Trzecia definicja pozycjonuje kulturę jako element budowania więzi społecznych i kształtowania postaw. Czwarta, ostatnia odmiana myślenia o polityce kulturalnej w centralnym punkcie stawia zaś twórców kultury.
Sprawa jest o tyle poważna, że każde z tych podejść do polityki kulturalnej wyznacza inne role dla władz, a co za tym idzie odmiennie określa również ich odpowiedzialność za kulturę. Burmistrzowi, który chce przede wszystkim zaspokojenia potrzeb mieszkańców, trudniej będzie zrozumieć, że być może warto uszczuplić budżet przeznaczony na organizację imprezy typu „dni miasta” i ufundować stypendia dla początkujących twórców. Dla tego, kto kładzie nacisk przede wszystkim na sprawną administrację, zupełnie nieistotna może być z kolei potrzeba stworzenia przestrzeni dla eksperymentowania w kulturze. Wiążą się one przecież z ryzykiem, który często bywa wyzwaniem dla struktur i reguł związanych z dyscypliną finansów publicznych. Tylko że o tym wszystkim bardzo rzadko się mówi.
W kwestii polityki kulturalnej wciąż zdecydowanie więcej nam się wydaje, niż wiemy. Tak jak pewnemu aktorowi ze Szczecina, który w 2010 roku protestował przeciwko łączeniu czegoś tak pięknego i uczciwego jak kultura z czymś tak wrednym i odpychającym jak polityka. Zgadzam się z tym stanowiskiem. Ale tylko wtedy, gdy ustalimy, że myślimy tu o polityce przez małe „p” i kulturze przez duże „K”. I jest to typowe, błędne założenie. Uległ mu nawet Bogdan Zdrojewski, były minister kultury i dziedzictwa narodowego, który przyznał, że nienawidzi tego pojęcia. Jego zdaniem „Kultura to sfera aksjosemiotyczna znaków i wartości. Każda instrumentalna ingerencja musi być skazana na porażkę”. Taka deklaracja z ust człowieka, który kształtował priorytety polskiej polityki kulturalnej przez siedem lat, budzi nie tylko moje zdziwienie, ale wprawia mnie w nieprzemijającą konsternację. Podobnie jak Jarosław Broda, dyrektor Wydziału Kultury we Wrocławiu, który na moje pytania o jego rolę w polityce kulturalnej zawsze odpowiadał, że on tylko stara się pomóc, a jakakolwiek interwencja byłaby przecież rodzajem bolszewizmu. Nie przeszkodziło mu to jednak tak interweniować w sprawie przyszłości Doroty Monkiewicz, twórczyni wrocławskiego Muzeum Współczesnego tak, że wywołał nie tylko oburzenie dużej części środowiska twórców kultury z całego kraju, ale także pokazał nieprofesjonalne podejście urzędu do kwestii zarządzania w kulturze. Dyrektor Broda szybko wycofał się ze swojej decyzji w sprawie Monkiewicz.
Może rację ma więc Anda Rottenberg, która wyraziła swój bardzo negatywny stosunek do jakiejkolwiek polityki kulturalnej, apelując, by pozostawić kulturę jej „naturalnemu rozwojowi”. Jej opinia nie wynika jednak ze strachu przed odrażającą stroną polityki i jej manipulacjom. Mamy do czynienia z przekonaniem, że politykom brakuje kompetencji do decydowania o tym, co w kulturze wartościowe. Ich ingerencje zaburzają więc „naturalny rozwój kultury”, bo decyzje o wsparciu czy promowaniu danego artysty lub artystki podejmowane są na podstawie arbitralnych kryteriów. Tyle że znamy również wielu ekonomistów, którzy podobnie patrzą na sferę gospodarki i sugerują, że jeśli politycy rzeczywiście chcą pomóc, powinni trzymać się od niej z daleka i pozwolić sprawom toczyć się swoim naturalnym torem. Pytanie więc, czy wiara w niewidzialną rękę rynku spełnia pokładane w niej oczekiwania?
Przytoczone przeze mnie opinie odnoszą się tylko do jednego wymiaru polityki kulturalnej – tego najbardziej widocznego, którego wizytówką mogłoby być odwołanie spektaklu „Golgota Picnic”, a twarzą premier Gliński wzywający do cenzury prewencyjnej przed premierą „Śmierci i Kobiety”. Koncentrowanie się na tym wymiarze jest równie oczywiste, co niebezpieczne. Umyka nam to, co w polityce kulturalnej decyduje o jakości warunków do rozwoju działalności kulturalnej.
Interesują Cię kwestie miejskie? Śledź profil „Magazynu Miasta” na Facebooku! www.facebook.com/magazynmiasta
Inne wymiary polityki kulturalnej
Na początku swojej kadencji w Słupsku prezydent Biedroń wielokrotnie powtarzał, że chce wyraźnie postawić na kulturę nieinstytucjonalną. Zależało mu na tym, aby małe organizacje pozarządowe dostały większe wsparcie od miasta. Cel wydaje się słuszny, prawda? Nie ma tu żadnej kontrowersji, ani skandalu. Jest za to pytanie: jak go osiągnąć? Co może zrobić prezydent, aby wzmocnić nieinstytucjonalną sferę działalności w kulturze? Odpowiedź jest bardzo prosta – pierwszym krokiem jest zbadanie, jak działa dotychczasowy system wsparcia działalności kulturalnej dla NGO. Słupsk zrobił to naszymi rękoma – we wrześniu 2015 roku jako zespół DNA Miasta opublikowaliśmy raport zawierający diagnozę stanu polityki kulturalnej w tym mieście. Okazało się, że 96 proc. finansów na kulturę Słupsk przekazuje na działalność instytucji kultury. Nie trzeba być ekspertem, by zauważyć, że przy takich proporcjach kultura niezależna, pozainstytucjonalna i oparta na działaniach organizacji pozarządowych nie będzie miała zbyt wielu możliwości pozyskania wsparcia. Następie pokazaliśmy, że lokalny system konkursów grantowych, a więc jedno z najważniejszych źródeł finansowania działalności kulturalnych NGO, preferuje nie małe, a przede wszystkim duże organizacje. W latach 2010–2015 pięciu największych grantobiorców otrzymało łącznie 1,52 mln zł, a więc 77,3 proc. wszystkich pieniędzy dostępnych w ramach konkursów dla NGO.
Dodatkowym zaskoczeniem był fakt, że co najmniej trzy z tych organizacji są w istocie alternatywą formą prawną miejskich instytucji kultury, umożliwiającą im pozyskiwanie dodatkowych funduszy z budżetu. I tutaj zaczyna się ta polityka kulturalna, o której myślę, czyli rodzaj agendy nie tylko definiującej władzom cel, ale także świadomej sposobu, w jaki może go osiągnąć. Do takiej polityki potrzeba jednak partnera – władze samodzielnie nic z tym nie zrobią. I tu pojawia się, niestety, kolejny paradoks.
Wydawać by się mogło, że twórcy wiedzą najlepiej, jak pomóc innym twórcom. Tylko że zbyt często rozmowa o kulturze z ludźmi kultury przypomina rozmowę z górnikami o górnictwie. Za dużo mówi się o pieniądzach, a za mało o rozwiązaniach systemowych, które w przejrzysty sposób pozwalałyby na podział istniejących środków. Dochodzą do tego sytuacje, w których wspólnie rozmawiamy o wartościach, a po pieniądze chodzimy indywidualnie. Czasami odnoszę wrażenie, że skierowany do polityków komunikat ze strony twórców kultury brzmi tak: „dajcie pieniądze i odczepcie się od tego, co robimy”. Politycy nie pozostają dłużni i mówią: „damy wam pieniądze, ale nie ma nic za darmo”. I koło się zamyka. Pozostaje niesmak, a wraz z nim problemy, które stają się źródłem nieporozumień.
Wyjść z błędnego koła
Eksperci pytani o zdanie w tej sprawie zgodnie twierdzą, że polityka kulturalna powinna być rodzajem rozmowy. Bo przecież nie da się arbitralnie wyrysować granicy, która oddzieli zapędy polityków od autonomii artystów – i albo odwrotnie. Dlaczego więc przy jednym stole spotykamy się w większym gronie przede wszystkim wtedy, gdy jest już za późno – skandal się wydarzył, decyzje zostały podjęte, środki ucięto i ostatnie, czego pragniemy, to spokojna i konstruktywna rozmowa? Powodów do narzekań jest bez liku. Brak finansów, brak stabilizacji, brak przejrzystości, brak strategii, brak wizji, brak poczucia sensu, brak zrozumienia, poczucie osamotnienia. Wszystko to sprawia, że nie mając wyjścia – bo naprawdę trudno w tym kraju prowadzić działalność kulturalną, nie korzystając w ogóle z pieniędzy publicznych – po prostu staramy się robić swoje i mamy poczucie, że prędzej czy później zderzymy się z tym, co przecież nieuniknione. Bo ONI – politycy – tacy właśnie są. Tylko czy jesteśmy świadomi, jacy jesteśmy MY? Czy jesteśmy np. dobrymi partnerami do rozmowy? Albo czy umiemy, jako środowisko, wyznaczyć tzw. dobry standard? Czy w ogóle tworzymy środowisko?
Byłem uczestnikiem rozmowy, która pokazuje, że sposób na przełamanie tego błędnego koła, po którym się trochę bezwolnie poruszamy, być może jest nam dobrze znany. Chodziło o projekt, który podobał się wszystkim – pomysłodawcom, partnerom, a nawet prezydentowi miasta. Jedynym jego krytykiem był szef instytucji kultury, z której budżetu miała być finansowane jego realizacja. Nie znam przyczyny jego postawy – nie wiem, czy jej powodem była jakość projektu, czy np. fakt, że realizacja ta uszczupliłaby i tak mały budżet jego instytucji. Istotne jest jednak, że jeden z rozmówców, swoją drogą urzędnik wojewódzki, zasugerował, że jedynym wyjściem jest zmuszenie owego dyrektora do realizacji woli prezydenta. W końcu prezydent jest organem wyższego rzędu, a – jak zrozumiałem z jego słów – autonomia dyrektora instytucji kultury jedynie pojęciem w słowniku. Najsmutniejsze jest to, że ta sugestia spotkała się z przyjaznym odbiorem pozostałych dyskutantów, którzy nie zauważyli w niej żadnego zagrożenia. Być może nigdy nie byli dyrektorami żadnych instytucji. Albo uważali, że nie potrzebujemy przestrzegania zasad i procedur, gdy u władzy pozostają akurat ci, którzy nam sprzyjają.
Chcemy, żeby było inaczej? Chcemy, aby o tym, co będzie finansowane z pieniędzy publicznych, nie decydowało widzimisię polityka? To przestańmy tworzyć mgłę i siadać do rozmowy tylko wtedy, gdy mamy ochotę krzyczeć.
Fot. Tate Modern, Londyn | Pixabay
Artur Celiński – wiceprezes Res Publiki, zastępca redaktorki naczelnej „Magazynu Miasta” i szef zespołu DNA Miasta, politolog. Inicjator i członek Zespołu ds. Miejskich Polityk Kulturalnych działającego przy Narodowym Centrum Kultury
Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
[1] Zapraszamy do księgarni na stronie www.magazynmiasta.pl.