NAGI PROJEKTANT

W dyktowanych przez życiowe konieczności warunkach slumsu i biednych okolic krytyka designu jest prosta i bezlitosna: projekt sprawdza się albo nie. Jak się nie sprawdza, żadne ideologiczne przebrania nie powstrzymują okrzyku: król (projektant) jest nagi! O wystawie „Design for other 90% Cities” w siedzibie ONZ w…

W dyktowanych przez życiowe konieczności warunkach slumsu i biednych okolic krytyka designu jest prosta i bezlitosna: projekt sprawdza się albo nie. Jak się nie sprawdza, żadne ideologiczne przebrania nie powstrzymują okrzyku: król (projektant) jest nagi! O wystawie „Design for other 90% Cities” w siedzibie ONZ w Nowym Jorku (2012) opowiada Joanna Kusiak.

Nie ma chyba bardziej wytartego, a przez swoje wytarcie bardziej pustego komunału publicystyki niż zdanie: „Od 2007 roku ponad połowa ludzkości mieszka w miastach”. Tym triumfalnym hasłem rozpoczynali swoje teksty w ostatnich latach niemal wszyscy dziennikarze, komentatorzy i koordynatorzy projektów. . O ile prostota tego sloganu uczyniła go zwyczajnie nudnym, o tyle dużo bardziej niefortunny okazuje się najczęściej tryumfalizm, który w zestawieniu z jakąkolwiek jakościową analizą danych obnaża idiotyzm ilościowej statystyki.

Rzekomy sukces miast, przy którego ogniu tak chętnie pieką swoje pieczenie grantobiorcy i publicyści wszelkiej maści, dla poważnie myślących o miastach ekspertów jest przede wszystkim nierozwiązywalną urbanizacyjną łamigłówką. Prawie miliard z „połowy ludzkości” mieszka w slumsach poniżej granicy ubóstwa – i to właśnie slumsy, nieformalne, prowizoryczne suburbia mają się w najbliższych latach rozwijać wyjątkowo szybko. Wnioskiem z jakościowo przeanalizowanych statystyk nie powinien być jednak defetyzm ani czarnowidztwo, ale wysiłek rozpoznania strategii, które pozwoliłyby kontrolować i współkształtować postępującą urbanizację. Konkluzja ta w miarę wcześnie powinna pozwolić eliminować negatywne skutki tego procesu, odnajdując w prowizorycznych suburbiach ich własny potencjał. W tym właśnie sensie wystawie „Design for the Other 90% Cities”, prezentowanej w budynku siedziby głównej ONZ w Nowym Jorku, udało się skutecznie przemienić rozdęty komunał w materiał do poważnej refleksji o przyszłości miast. Wystawa prezentuje miejski design mierzący się z problemami związanymi z gwałtownym rozwojem suburbiów takich miast jak Rio de Janeiro czy Dhaka.

PROJEKTOWAĆ Z MIESZKAŃCAMI

Już sam tytuł wystawy „Design for the Other 90% Cities” ma demaskujący charakter. Dużo istotniejszą informacją niż to, ilu ludzi będzie mieszkać w miastach, jest informacja, jakie to będą miasta. Większość z nich prawdopodobnie nie będzie mogła opierać się na starych, zachodnich modelach urbanizacji. Urbanizację trzeba będzie wymyślić w związku z tym od nowa, skroić ją pod lokalne warunki społeczne i geograficzne oraz (może przede wszystkim) pod warunki ekonomiczne. Te ostatnie w wielu miastach jeszcze długo pozostaną w fazie kryzysu.

Ograniczona ilość środków i zawrotne tempo rozrostu suburbiów wymagają tworzenia prawdziwie nowych wzorów i projektów. Tymczasem zaledwie w 10 procentach stosunkowo dobrze radzących sobie miast regularnie tworzony jest świadomy i dostosowywany do lokalnych warunków miejski design. Wystawę w Cooper Hewitt można czytać jako jeszcze jeden krytyczny aneks do teorii „klasy kreatywnej” Richarda Floridy. Wedle Floridy, amerykańskiego socjologa, siłą napędową rozwoju miast są przedstawiciele zawodów związanych z kulturą lub sferą intelektualną. Teoria ta jednak niestety służy głównie poprawianiu samopoczucia „kreatywnych” mieszkańców i władz, które wolą ściągać artystów do trudnych, zapuszczonych dzielnic, niż rozwiązywać ich problemy. Nic nie ujmując designerom siedzącym w cieplarnianych warunkach zachodnich ośrodków miejskich – oglądając prezentowane na wystawie projekty, nie sposób nie zauważyć, że najwyższym obecnie stopniem kreatywności w dziedzinie designu miejskiego jest robienie czegoś z niczego. W warunkach faveli albo slumsu designer nie może być ubranym w modny T-shirt i popijającym kawę latte ulubieńcem zamożniejszej klasy średniej. Musi być raczej połączeniem zaangażowanego badacza z MacGyverem, który schodził sobie nogi w gęstwinie krętych uliczek i w ubłoconych butach zastanawia się, jak ze stosu plastikowych butelek, dwóch spinek do włosów i paczki zapałek zrobić projekt mieszkaniowy. W dyktowanych przez życiowe konieczności warunkach slumsu i biednych okolic krytyka designu jest prosta i bezlitosna: projekt sprawdza się albo nie. A jeśli się nie sprawdza, żadne ideologiczne przebrania nie powstrzymają okrzyku: król (projektant) jest nagi!

Odpowiedź na pytanie, jak w takich warunkach dobrze projektować, jest jedna – trzeba to robić razem z mieszkańcami okolicy, dla której wykonuje się projekt. W sytuacji kurczących się zasobów jednym z najcenniejszych z nich okazuje się lokalna wspólnota, która dostarcza wiedzy na temat specyfiki miejsca i pozwala projektom zaistnieć lokalnie i rozwijać się.

6 ZASAD DOBREGO PROJEKTOWANIA MIEJSKIEGO
Wystawa w Cooper Hewitt organizuje prezentowane projekty według następujących haseł: włączaj (include) odbiorców designu w proces jego tworzenia, odsłaniaj (reveal) ukryty potencjał niepopularnych miejsc, twórz dostęp (access) do zasobów, dostosowuj (adapt) rozwiązania do lokalnych warunków, rozwijaj (prosper) to, co już istnieje i jest wartościowe, wymieniaj (exchange) pomysły i zasoby z innymi. Tak zarysowane podejście do projektowania miejskiego pozwala wywrócić do góry nogami perspektywę, przekształcając konieczność w cnotę, zmieniając problem w podstawę jego rozwiązania. Praktyczną ilustracją stosowania tych reguł jest np. praca Mohammeda Rezwana, architekta z Bangladeszu. KZostał on wybrany na projektanta architektury mającej wytrzymać regularne powodzie (do 2017 roku 17 procent Bangladeszu ma znaleźć się pod wodą). Zamiast jednak – jak inni – budować domy na palach, zaprojektował pływające budynki: biblioteki, szkoły, szpitale i centra szkoleniowe dla rodziców na niedrogich, ładnych i wytrzymałych barkach. Rezwan stworzył przestrzenie publiczne z prawdziwego zdarzenia. Użył lokalnych materiałów i miejscowej techniki budowlanej, w której użycie metalowej kratownicy pozwala na stworzenie sporej otwartej przestrzeni bez wspierających kolumn. Przestrzenie te mogą przemieszczać się z jednego miejsca na drugie, tak by różnym grupom mieszkańców zapewniać można było równy do nich dostęp. Dachy z bateriami słonecznymi przetwarzają jednocześnie mocne południowoazjatyckie słońce na prąd zasilający mieszczące się na barkach komputery, lampy i sprzęt medyczny.

(CC BY-SA 2.0) by poptech/Flickr

Pozostałe prezentowane na wystawie projekty pokazują m.in., jak butelki i inne plastikowe śmieci, zbierane i segregowane przez zarabiających w ten sposób mieszkańców, mogą być przetwarzane na różne rodzaje termoizolacji wykorzystywanej przy budowie domów; jak zbudować specjalne dynamo, które ładuje komórkę podczas jazdy rowerem; jak w beczkach po oleju zaaranżować wytrzymałe publiczne komputery z dostępem do Internetu; jak zaprojektować przenośne wózki-stoiska handlowe, służące zarówno do transportu, jak i do wystawiania towaru.
DOMY

Najważniejszą, a zarazem najciekawszą grupę prac na wystawie stanowią jednak projekty mieszkaniowe. Domy w slumsach to najczęściej prowizoryczne baraki z dykty i szmat, w których, bez dostępu do wody, na kilku metrach kwadratowych mieszkają duże rodziny. Wiadomo jednak, że pewnych błędów przeszłości popełniać nie można. Nie można na przykład przesiedlać społeczności. Przymusowe przenoszenie mieszkańców slumsów do wielkich i czystych modernistycznych projektów mieszkaniowych prawie we wszystkich przypadkach na świecie kończyło się dotąd społeczną katastrofą. Mieszkańcy wprowadzali się do nowoczesnych megabloków ze swoimi zwierzętami, ale nie mieli dostępu do warzyw, które wcześniej hodowali pomiędzy barakami. Na korytarzach starannie zaprojektowanych budynków zamiast roślin doniczkowych kwitła przestępczość. Współcześni twórcy designu i architektury muszą więc, poniekąd wbrew tradycjom własnej dyscypliny, zakładać, że designowi i architekturze nie uda się rozwiązać problemów społecznych bez wsparcia wyników pracy innych dziedzin.

Designer musi więc nie tyle zaprojektować gotową przestrzeń do mieszkania, ile przewidzieć proces zmiany, przede wszystkim zaś tworzyć narzędzia, które da do ręki mieszkańcom. Dlatego istotną częścią projektów są proste, ilustrowane instrukcje obsługi i gotowe elementy do budowania, takie jak plastikowe formy wielokrotnego użytku, które wypełnia się betonem, a gdy się je usunie, pozostaje mocna i równa ściana. Takiego zestawu można użyć co najmniej pięćdziesiąt razy (czyli do zbudowania pięćdziesięciu domów). Następnie przetwarza się go na plastikowe elementy gospodarstwa domowego, np. deski toaletowe. Podstawową zasadą wydajnego designu jest więc fakt, że w zasadzie nic się nie wyrzuca. Wszystko jest zasobem, wszystko może się przydać – i plastikowy śmieć, i piasek, który wsypywany do małych płóciennych woreczków umieszczanych następnie pomiędzy cienkimi ścianami z betonu stanowi naturalną, dostępną i całkowicie darmową termoizolację.

Mądra taniość

Wystawa w Cooper Hewitt pokazuje, że na świecie nie brakuje nowych i rewolucyjnych pomysłów. Brakuje jedynie struktury politycznej i ekonomicznej, które pozwoliłyby wprowadzać innowacje w życie na szerszą skalę. Dla polskiego widza tematyka ta powinna być jednak ciekawa nie tylko „po zachodniemu”, tak jak ciekawe są slumming (czyli turystyka w slumsach) i wszelkie dobre nowoczesne pomysły i rozwiązania. Chodząc pomiędzy panelami wystawienniczymi, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszystko to, co widzę, jest mi w jakieś wersji poniekąd znane. Zasada, że nic się nie wyrzuca, przerabianie starego łóżeczka dziecięcego na płotek do ogródka, a wreszcie domy z prefabrykatów – wszystkie te „innowacyjne” pomysły znane są nam z czasów socjalizmu i transformacji. W Polsce mechanizmy te ciągle też sprawnie funkcjonują. Są one jednak obiektem pogardy jako relikt gorszych czasów. Lokalnych, anonimowych designerów, którzy z pewnością mieliby wiele do pokazania mieszkańcom globalnego południa, najpowszechniej można spotkać w miejskich ogródkach działkowych, w których również nic się nie marnuje. Prefabrykaty z kolei były architektonicznym motywem przewodnim dekad naszej historii, w których najważniejszym zadaniem było szybkie i tanie zbudowanie czystych i funkcjonalnych mieszkań dla dużej liczby mieszkańców. Skądinąd jeden z prezentowanych w Cooper-Hewitt prefabrykatów – szary, betonowy kątownik – do złudzenia przypominał te, które znamy z warszawskiego Ursynowa czy łódzkiej Retkini.

Jakkolwiek frapujące jest to porównanie, niebezpiecznie jest wyciągać z niego zbyt pochopne wnioski. Modna przed laty wśród publicystów teza zakładająca, że Polska staje się krajem trzeciego świata, jest w oczywisty sposób fałszywa i może służyć do uzasadniania niebezpiecznych politycznie działań. Z jednej strony włodarze próbują zatrzeć wszelkie „trzecioświatowe” wrażenie, stawiając na drogie i spektakularne konstrukcje, z drugiej zaś chętnie eksmitują biedniejszych mieszkańców do „kreatywnych i niedrogich” osiedli kontenerowych. Wyobrażam sobie również, że nic nie wywołałoby w polskiej opinii publicznej większej grozy, niż propozycja budowania osiedli mieszkaniowych z prefabrykatów. A jednak nie powinniśmy zbyt szybko przejść do porządku dziennego nad faktem, że nasze bloki, nie tylko te wybitne jak w Sadach Żoliborskich, ale też te zupełnie niewybitne przy dworcu w Kutnie albo na przedmieściach Skierniewic, szczególnie te niewielkie, mogłyby spokojnie stać się elementem wystawy w siedzibie ONZ. Pytanie, co się w blokach sprawdziło, a co nie wytrzymało próby czasu, wydaje się dla naszego myślenia o projektowaniu miejskim decydujące. I nie wystarcza tu ani radykalne odrzucenie przeszłości, ani pusta pochwała prefabrykatu.

Jednym z kluczowych wyzwań dla działających w Polsce designerów będzie prawdopodobnie, prędzej czy później, przekształcenie istniejących osiedli z wielkiej płyty tak, by służyły potrzebom Polaków w innym systemie geopolitycznym i innej sytuacji ekonomicznej (udanym przykładem takiego projektu jest przebudowa wielkopłytowców w Leinefelde we wschodnich Niemczech. Bloki zostały tam w stosunkowo prosty sposób przebudowane w niskie apartamentowce z przestronnymi, dwupoziomowymi mieszkaniami i tarasami zieleni). Niestety, włodarze polskich miast, zmuszeni do coraz większych cięć budżetowych, jak ognia boją się inwestowania w mądrą taniość, maskując kryzys inwestycjami w drogie, punktowe, ale dobrze widoczne projekty. Dobre i tanie projekty skrojone na miarę specyfiki polskich miast są ciągle kroplą w morzu (np. bazaromat Oli Wasilkowskiej, czyli estetyczne i niedrogie rozwiązanie problemu nielegalnego handlu ulicznego – za drobną opłatą wysuwa się z ziemi stoisko, na którym można legalnie sprzedawać). Tanie rozwiązania kojarzą się z niedoborami epoki socjalizmu i nie cieszą się popularnością. A przecież fakt, że w kraju złotych rączek nie ma dobrego taniego designu, jest dużo lepszym punktem wyjścia do myślenia o naszych miastach niż abstrakcyjna informacja o miejscu zamieszkania połowy ludzkości.

Tekst ukazał się w pierwszym numerze „Magazynu Miasta”, który jest dostępny w wersji online w naszej księgarni internetowej

Tagi: