DZIELNICE PRACY #4: Berlin

Jak Berlin stał się stolicą coworkingu? Historia punków, hakerów, ekspatów i pękającej bańki technologicznej

Brak okien, na ścianach kable i kolorowe światełka, wielkie monitory na stołach. Wystrój jak w stacji kosmicznej zarządzanej przez punków – tak wyglądał pierwszy nieoficjalny coworking w Berlinie, a jednocześnie pierwszy na świecie formalny hacklab, czyli gniazdo hakerów i informatycznych geeków. C-base powstał w połowie lat 90., kiedy Berlin otwierał się na świat po zburzeniu muru.

Miejsce funkcjonuje do dziś, ale poza nim w stolicy Niemiec działa już około stu przestrzeni coworkingowych, w tym oddziały globalnych sieci. Wyjątkowa historia i charakter Berlina sprawiły, że nie ukształtowały się w nim dzielnice biznesowe na wzór londyńskiego City. Przestrzeń miasta stała się laboratorium, w którym testowane są nowe modele pracy związane z postępem technologicznym i globalnym trendem freelancingu.

Pojawia się mur, znika centrum

Po II wojnie światowej Berlin Zachodni stał się miastem-wyspą Republiki Federalnej Niemiec, a Berlin Wschodni stolicą Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Nową stolicą RFN zostało Bonn, a po budowie w 1961 roku muru ze zniszczonej, zachodniej części miasta zniknęła większość instytucji politycznych i finansowych oraz znaczących przedsiębiorstw takich jak AEG czy Siemens[1]. Te, które zostały, przeniosły swoje siedziby m.in. w okolice okrytego złą sławą dworca Zoo (pełniącego wówczas rolę dworca głównego). W Berlinie Wschodnim funkcję centrum finansowo-handlowego przejęły dwie lokalizacje – wyznaczone pod odbudowę w socrealistycznym stylu, rozmachem przewyższające warszawski zespół mieszkaniowy MDM –Karl Marx Allee i Alexanderplatz. Już przed wojną zanotowano odpływ części biznesu z dzielnicy Mitte, jednak od lat 60. przecięte murem dawne centralne okolice Berlina traciły na znaczeniu.


Chcesz poczytać o innych dzielnicach pracy w „Magazynie Miasta”? Odkryj historię londyńskiego CityBankenviertel we Frankfurcie nad Menem i paryskiej La Défense.


Po zjednoczeniu Niemiec w Berlinie powstało kilka nowych ośrodków skupiających firmy z wybranych branży. Pojawiły się m.in. wytwórnia Universal, która ulokowała swoją siedzibę w Mediaspree – kompleksie mediowym i telekomunikacyjnym nad Szprewą, koleje państwowe DB – na zabudowywanym biurowcami Placu Poczdamskim, i banki – przy Friedrichstrasse, na której jeszcze kilka lat wcześniej mieściło się przejście graniczne Checkpoint Charlie.

Spora część instytucji finansowych, wielkich przedsiębiorstw i mediów nie wróciła jednak do nowej-dawnej stolicy kraju – pozostała we Frankfurcie nad Menem, Monachium, Kolonii i Hamburgu. Nie bez powodu w kilkanaście lat po przeniesieniu administracji państwowej z powrotem do Berlina, po intensywnych pracach modernizacyjnych w jego centrum, w tym m.in. po budowie nowoczesnego, przeszklonego dworca Hauptbahnhof, wieloletni burmistrz Klaus Wowereit mówił o swoim mieście „arm aber sexy” – biedne, ale seksowne. Berlin miał wówczas na koncie ok. 60 mld euro długu.

Fot. C-base, Ralf Roletschek | Wikimedia Commons

Od squatów do start-upów

Charakter Berlina, jaki znamy, rozwijał się stopniowo. Już od lat 70. w Berlinie Zachodnim pojawiali się niemieccy i zagraniczni studenci oraz artyści – to wtedy David Bowie nagrał tu dwie płyty z Brianem Eno. W latach 80. squatersi zajmowali opustoszałe kamienice na Kreuzbergu, a po 1989 roku na Prenzlauer Berg oraz w Mitte. Intensywnie rozwijały się subkultury, w tym m.in. wypierana od końca lat 90. przez scenę techno subkultura punkrockowa. Niskie koszty życia i przede wszystkim tanie lokale, wolnościowa atmosfera oraz mnogość formalnych i nieformalnych instytucji kultury (muzeów, galerii, klubów, stowarzyszeń i grup artystycznych) przyciągały do miasta „młodych kreatywnych” i firmy związane z nowymi technologiami. Bazowały one m.in. na współpracy ze środowiskiem naukowym, skupionym wokół Uniwersytetu Humboldta oraz Wolnego Uniwersytetu Berlina. Berlińskie banki oferowały przy tym młodemu biznesowi subsydia i nisko oprocentowane kredyty. W mieście znacznie tańszym niż Londyn czy Nowy Jork, a o podobnym kulturowym kapitale, spotkali się ludzie z dobrymi pomysłami i inwestorzy przeczuwający szansę na szybki rozwój biznesu. Pod koniec pierwszego dziesięciolecia XXI wieku w Berlinie pojawił się boom na start-upy, a w budynkach, które dwie dekady wcześniej pozostawały w cieniu słynnego muru, zaczęły wyrastać kolejne przestrzenie coworkingowe.

Z każdym kolejnym rokiem w Berlinie pojawiało się też coraz więcej turystów i ekspatów – wykształconych, często dobrze sytuowanych specjalistów wyjeżdżających do pracy za granicę i nierzadko otrzymujących mniejsze wynagrodzenie niż w swojej ojczyźnie albo pracujących charytatywnie (Martín Caparrós w Głodzie definiuje ekspatę jako osobę, która w odróżnieniu od migranta wyjeżdża pracować w miejsca biedniejsze, a nie bogatsze; dobrym przykładem są coraz liczniejsi, pochodzący z Nowego Jorku i Sydney ekspaci żyjący w Berlinie).

Nowo przybyli, pomieszkujący po kilka miesięcy, a czasem lat, w różnych zakątkach świata, zasilili berlińskie szeregi internetowych start-upów, w których z łatwością można było zdobyć staż lub pracę w ojczystym języku, bez potrzeby żmudnej nauki niemieckiego. Na fali digitalizacji coraz liczniejsza stała się również grupa berlińskich pracowników wykonujących swoje obowiązki w domu lub kawiarni, związanych z licznymi firmami. Jednym z takich lokali wypełnionych schowanymi za swoimi laptopami freelancerami był Sankt Oberholz, mieszczący się przy Rosenthaler Platz, w samym sercu modnej części Mitte. Z czasem jego właściciele doszli do wniosku, że zamiast oferować płatną kawę i darmowe miejsce pracy, lepiej zacząć liczyć za biurko, a kawę podawać za darmo – w 2011 roku nad kawiarnią otworzyli jedną z pierwszych w mieście przestrzeni coworkingowych.

Cyfrowi nomadzi – z kawiarni do coworku

Pierwszym miejscem w Niemczech oficjalnie nazywającym się „coworkingiem” było jednak założone w 2009 roku Betahaus – 5 tys. m2 na Kreuzbergu. W zasięgu jednej stacji metra powstał w tym samym roku Co Up, a następnie Thinkfarm, Tante Renate, D36. Na mapie przygotowanej przez stronę Berlin.de widać, że coworkingowe biura przeważają we wschodniej części miasta. Na początku ich zagłębiami były Kreuzberg, Mitte i Prenzlauer Berg – okolice, w których mieszkali „młodzi kreatywni” i w których dostępna była duża postindustrialna przestrzeń lub całe piętra kamienic znacznie tańszych jeszcze przed paroma laty.

Wraz z postępem gentryfikacji, zmianą statusu i charakteru śródmiejskich dzielnic, a co za tym idzie wzrostem cen wynajmu i usług „cyfrowi nomadzi” rozpoczęli jednak swoją podróż po kolejnych dzielnicach Berlina: Friedrichshein, Neukölln, Wedding i Pankow. Penetrują nawet granice Ringu – pierścienia kolejki S-bahn, przemieszczając się coraz dalej od śródmiejskich okolic, a za nimi podąża infrastruktura podporządkowana ich stylowi życia i pracy. Potencjalnych zainteresowanych wynajęciem biurka nie brakuje – jak podaje Investitionsbank Berlin, dziś w mieście jest o 70 proc. więcej cyfrowych miejsc pracy niż w 2008 roku.

Popularność coworkingów wynika z jednej strony ze specyfiki wolnych zawodów uprawianych przez berlińczyków, a z drugiej ze sposobów zamieszkiwania, jakie preferują. Sporo młodych ludzi decyduje się na wynajęcie pokoju w Wohnungsgemeinschaft – mieszkaniu dzielonym przez kilka osób. Pozwala im to na obniżenie comiesięcznych kosztów życia oraz zawiązanie przyjaźni. Trudno im jednak o spokój. Większość coworkingów, oprócz biurek w otwartych przestrzeniach, zapewnia więc użytkownikom osobne pokoje lub kabiny, w których można popracować w ciszy, wykonać ważny telefon lub spotkać się z klientem. Coworkingi ułatwiają przy tym nawiązywanie współpracy z ludźmi z branży, zwłaszcza jeśli środowiska z nich korzystające specjalizują się w typowych dla Berlina dziedzinach: nowych technologiach (np. Co Up), muzyce (np. Noizefabrik) czy sztuce (np. Agora Collective).

Bańka start-upowa

„Berlińskie coworkingi to nie monolit” – mówi Danilo Sierra, były konsultant w Blogfabrik, wcześniej związany ze start-upem RallyPad, a obecnie prowadzący własną agencję kreatywną Mimosa. Różne są przy tym ich modele biznesowe – Blogfabrik to np. eksperymentalny projekt dużej mediowej firmy z Monachium. Użytkownicy nie płacą za korzystanie z jego przestrzeni, ale w zamian tworzą treści dla portali należących do firmy, m.in. bloga DailyBread. I tak w coworkingu pracują obok siebie m.in. redakcja niezależnego niemiecko-tureckiego magazynu „Renk” oraz turecka fotografka Eylül Aslan, która korzysta z dostępnego tam profesjonalnego studia fotograficznego. Z tych codziennych spotkań rodzą się wspólne projekty ludzi wynajmujących biurka. Rozwija się jednocześnie społeczność budowana na wzajemnym wsparciu i inspirowaniu się.

Część berlińskich coworków to kameralne, niewielkie przestrzenie, w których pracują sami ich założyciele. „Miejsca te nie dają dużego potencjału wzrostu, jeśli nie otworzysz ich w kilku lokalizacjach” – ocenia Sierra. Postąpili tak m.in. właściciele Betahaus – założyli filie w Kolonii, Hamburgu, Sofii i Barcelonie. W 2013 roku musieli jednak zamknąć oba zachodnioniemieckie oddziały – koszty najmu dużych powierzchni w tych miastach okazały się zbyt wysokie. Ekspansja przebiega również w drugą stronę – coraz częściej na berlińskim rynku pojawiają się zagraniczne firmy. W ostatnim roku przy handlowej Friedrichstrasse otwarto wyposażony w designerskie meble Mindspace z siedzibą-matką w Tel Awiwie, a w trzech innych lokalizacjach powstały odziały WeWork – wielkiej nowojorskiej sieci coworkingów wartej 16 mld dol. – w którym za biurko trzeba zapłacić miesięcznie 370 euro, podczas gdy jego średnia cena w Berlinie to ok. 200 euro.

Na przestrzeni kilku ostatnich lat berlińskie coworkingi, z początku skierowane przede wszystkim do osób prywatnych i młodego, lokalnego biznesu, zaczęły służyć też jako siedziby dużych firm. W Factory – znanym start-upowym hubie,czyli siedzibie kilku organizacji – mieści się m.in. Uber, Twitter i SoundCloud. W Sankt Oberholz spory kawałek przestrzeni należy do gałęzi podmiotów rozwijających aplikacje dla BVG – przedsiębiorstwa zarządzającego transportem publicznym. Lokale wynajmowane przez WeWork (m.in. w Sony Center) przypominają natomiast klasyczne biurowce po coworkingowym liftingu. Idea wspólnych pracowniczych przestrzeni została wykorzystana przez korporacje do kształtowania wizerunku swobodnych miejsc przyjaznych młodym pracownikom. I choć berlińska bańka start-upowa powoli pęka, scena coworkingów coraz wyraźniej odzwierciedla przemianę całego miasta – z każdym rokiem droższego, poddającego się globalizacji, coraz bardziej sexy dla zagranicznych inwestorów, a coraz mniej dla mieszkańców.

Fot. Betahaus Cafe | Danique van Kesteren, 2015

Dorota Groyeckaautorka książki Gentryfikacja Berlina. Od życia na podsłuchu do kultury caffè latte, Wydawnictwo Naukowe Katedra 2015. Współpracowała m.in. z miesięcznikiem „Exberliner”, portalem kulturalnym O.pl, magazynem muzycznym „LAIF” i „Magazynem Miasta”


Interesują Cię kwestie miejskie? Śledź profil „Magazynu Miasta” na Facebooku!


[1]   A. Richie, Faust’s Metropolis: A History of Berlin, London: HarperCollins 1998, s. 770.