Koniec kółka wzajemnej adoracji
Odpowiedzią na złą politykę przestrzenną jest wyłącznie dobra polityka tworzona w sposób polityczny, a nie spotkanie w izbie czy stowarzyszeniu zawodowym, debata na uczelni, w klubokawiarni lub na kongresie
Najbardziej zaskakujące w rozgorączkowanych i pełnych oburzenia komentarzach do nagrań rozmów na temat „K-Towers” są dwie kwestie.
Pierwszą stanowi podszyte zdziwieniem i spóźnione odkrycie, że urbanistyka to działalność polityczna, a nie (tylko) techniczna. Po latach rozmawiania o kształtowaniu przestrzeni miejskiej w taki sposób, jakby to było wznoszenie budynków i porządkowanie terenów publicznych między nimi, na wierzch wypływa bagnista pramateria, z której ten proces jest utkany: gra interesów między różnymi graczami – właścicielami nieruchomości, funduszami i bankami kredytującymi inwestycję, deweloperami i… politykami.
Drugą rzeczą, która wprawia w całej tej sytuacji w zdumienie, jest sugestia, że w trakcie przygotowań do realizacji „K-Towers” – kolejnego biurowca na warszawskiej Woli – doszło lub mogło dojść do naruszenia podstawowych wartości współżycia społecznego na niespotykaną dotychczas skalę.
Sytuacja faktycznie rodzi wiele pytań moralnych, ale czy naprawdę jest w jakikolwiek sposób wyjątkowa? Poza tym, czy problemem są tu ludzie i ich zachowania, czy raczej system kształtowania przestrzeni, który takie działania umożliwia i prowokuje?
Nic nowego pod słońcem
Choć Sławomir Mentzen, wiceprezes partii KORWIN, a za nim również poseł Borys Budka z Platformy Obywatelskiej sugerują na Facebooku, że nowe taśmy są „chyba nawet mocniejsze od nagrań w Sowie”, mimo wszystko proponuję powrót do treści rozmów z warszawskiej restauracji, żeby się przekonać czy panowie rzeczywiście mają rację. Niektóre z nagranych w 2013 roku dyskusji również dotyczyły planowania przestrzennego, a właściwie zmiany planu miejscowego w Szczecinie w taki sposób, żeby jego zapisy umożliwiały rozbudowę galerii handlowej Galaxy.
W skrócie: politycy (ogólnopolski i regionalny) z Platformy Obywatelskiej zobowiązali się do tego, że zmotywują radnych miejskich i jednocześnie swoich partyjnych kolegów do udziału w spotkaniu z deweloperem. Przedstawiciele Echo Investment chcieli przekonać samorządowców do poparcia swojej koncepcji (głosowanie nad dokumentem przebiegło ostatecznie pomyślnie dla inwestora). Ta sytuacja rodzi pytania o granice lobbingu w polityce lokalnej: wszyscy jesteśmy świadomi, że ktoś spotyka się z władzami miasta, ale nie wiemy, kto, gdzie i kiedy, ani tym bardziej, czy ma rzeczywisty wpływ na późniejsze decyzje samorządu. Od razu budzi to ciąg podejrzeń, gdyż po tajnych rozmowach indywidualnych z deweloperami ani prezydent, ani radni nie organizują przecież debat publicznych, które ujawniają kulisy prowadzonych wcześniej rozmów. „Pieniądze lubią ciszę”, a obywatele – jawność.
Ze społecznej pamięci wypierana jest też inna sprawa, związana z działalnością przywołanej już spółki deweloperskiej na drugim końcu kraju – w Katowicach. Lokalna rada miasta w 2012 roku przyjęła nowe studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego, w którym uwzględniono możliwość budowy nowej galerii handlowej na terenie Echo Investment. Dwa lata później członkowie zarządu i rady nadzorczej tej firmy wspierali finansowo kampanię wyborczą ówczesnego kandydata, a obecnie urzędującego prezydenta miasta – Marcina Krupy. Po roku od elekcji przygotował on i przedłożył radnym projekt planu miejscowego, który ostatecznie zezwolił na rozpoczęcie budowy obiektu. Dziś w galerii Libero, położonej w południowej części Katowic, można już robić zakupy.
W obu opisanych sytuacjach, choć może to dziwić, wszyscy aktorzy działali zgodnie z prawem. Powinniśmy być jednak zaskoczeni przede wszystkim tym, że żadna z tych sytuacji nie doprowadziła do zmiany stanu, w której tkwimy od lat. O sprawie w Szczecinie dowiedzieliśmy się po wielu latach, gdy ujawnione zostały nagrania z restauracji Sowa i Przyjaciela. Protesty organizowane przez mieszkańców w Katowicach tuż przed i w trakcie uchwalania planu miejscowego umożliwiającego budowę galerii handlowej były szeroko omawiane przez prasę lokalną, ale nie zablokowały prac nad tym dokumentem, ani też samej budowy. Nie wpłynęły też na wynik wyborczy Marcina Krupy w kolejnych wyborach.
Może więc mamy do czynienia z „urbanistycznym” wyparciem – zapominamy poprzednie podobne „afery”, przeżywamy minione sytuacje w taki sposób, jakby dotyczyły kogoś innego? Może stosujemy taktykę sublimacji, która pozwala nam obracać napięcie w żart lub mem, podczas gdy inni z nas wolą oburzenie i moralizowanie. A może mamy tylko do czynienia ze świadomym tłumieniem, gdyż wiele osób zdaje sobie sprawę, że po raz kolejny spod marmurowych stiuków przeziera dobrze nam znana płyta gipsowo-kartonowa. Słynne „co zrobić, tak wyszło” i „nie da się”.
Dwie strony urbanistycznej monety
Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną rzecz. W bardzo intensywnych debatach publicznych towarzyszących pracy nad dokumentami planistycznymi w Szczecinie i Katowicach, które opisywałem, mimo niejasnych relacji z deweloperem w dyskusji dominowały wątki merytoryczne dotyczące urządzania przestrzeni, porządkowania komunikacji czy wpływu nowych inwestycji na lokalny handel.
Dostrzeżenie tego faktu jest kluczowe, żeby zrozumieć, że na plany i projekty urbanistyczne możemy spojrzeć z dwóch splecionych ze sobą perspektyw: projektowej i politycznej. Pierwszy sposób oparty jest na odczytaniu ich jako technicznych koncepcji rozwoju wybranego terenu według zasad krajobrazowych, architektonicznych czy transportowych. Drugi natomiast zakłada, że są one zapisem propozycji zmiany – lub utrwalenia – układu sił, gdyż każdy pomysł wzmacnia interesy jednej grupy, a osłabia interesy innej.
Skupienie się na aspektach technicznych jest nam narzucane lub proponowane ze względu na naiwność lub cynizm albo dla ukrycia warstwy politycznej procesu planistycznego. Tak postępują również urbaniści, którzy twierdzą, że (jako jedyni) właściwie rozpoznają i zabezpieczają interes publiczny, a przez to neutralizują dyskusję o preferencjach dla niektórych aktorów gry o przestrzeń. Przekierowują naszą uwagę na rozwiązania projektowe i to je chcą oceniać, a na marginesie pozostawiają dyskusję o tym, komu one właściwie służą i kogo wyróżniają.
Debatę o sprawach wspólnych urbaniści redukują więc zazwyczaj do eksperckich rozstrzygnięć i analiz, które w najlepszym wypadku mogą być rozbudowane o działania konsultacyjne polegające na wyborze przygotowanych wcześniej wariantów zagospodarowania, decydowaniu o kwestiach drugorzędnych lub o formie minimalizowania wpływu na otoczenie – ostatecznie tylko i wyłącznie o indywidualnych sprawach.
Poddając się takim zabiegom podążamy jednak poza margines polityki i uciekamy w arkadyjski świat podręczników do planowania rozwoju i projektowania miast oraz różnych kart, deklaracji i odezw, albo działań partycypacyjnych, które redukują ewentualny konflikt. Odpowiedzią na złą politykę przestrzenną jest wyłącznie – powiedziałaby filozofka Chantal Mouffe – dobra polityka tworzona w sposób polityczny, a nie spotkanie w izbie czy stowarzyszeniu zawodowym, debata na uczelni, w klubokawiarni lub na kongresie. Zamiast pocieszać się tym, że ma się rację, a potem wygłaszać oracje na temat szczytnych idei urbanistycznych, trzeba podjąć działania przeciw szkodliwym rozwiązaniom, oparte na społecznej mobilizacji.
Od polityki jawności do urbanistyki zaangażowanej
Warunkiem koniecznym powrotu do politycznej wartości planowania przestrzennego jest ujawnienie struktury procesu podejmowania decyzji przez władze lokalne, dlatego postulat Artura Celińskiego wyrażony w opublikowanym tekście W jawności siła o upublicznienie kalendarza spotkań architektki miejskiej Warszawy z inwestorami jest bardzo istotny i znaczący.
Można do niego dodać kolejne żądania szerokiego i odpowiedniego z punktu widzenia dalszych analiz udostępnienia danych dotyczących różnych wniosków i decyzji, pojawiających się w urzędach w trakcie przygotowań do procesów inwestycyjnych. Taka akcja pozwoli nam oddzielić nasze wyobrażenia o grze o miasto od tego, jak ona naprawdę wygląda i zapewne sprowokuje do dalszych działań na rzecz podniesienia jakości debat urbanistycznych. Po włączeniu światła rozproszą się mroki relacji pomiędzy samorządem i inwestorami, lecz nie zrodzi to od razu lepszej polityki przestrzennej. Jawność nie jest wszak warunkiem wystarczającym takiej zmiany. Chyba nie tylko ja jestem w stanie sobie wyobrazić, że w nowej sytuacji ci sami silni gracze będą utrwalać swoją pozycję?
Co w związku z tym można zrobić? Zacznijmy od wzbogacenia działań na rzecz jawności procesów planistycznych o dokładną rewizję (wątpliwych) założeń na temat interesu publicznego w urbanistyce. Teraz planiści uznają, że są wyróżnioną grupą zawodową, która jest odpowiedzialna za jego właściwe określenie i ochronę. Myślą o sobie jak o Temidzie, która wszystkie interesy prywatne najpierw waży na swojej wadze, a potem mieczem rozstrzyga, co jest właściwe. Choć sam jestem urbanistą, to trudno mi zrozumieć ten pogląd. O tym, co jest dla nas jako społeczności miejskiej ważne, wolę rozmawiać z wszystkimi, których to dotyczy. W tym pomyśle na pracę urbanistyczną pojawia się jednak jeden bardzo poważny zgrzyt.
W trakcie ostatniego tygodnia w trzech miastach z kilkudziesięcioma osobami przejrzałem siedem skomplikowanych planów lub projektów urbanistycznych. Spotykałem się z ludźmi w różnych układach, co pozwoliło im się poznać i po raz pierwszy zderzyć z innymi punktami widzenia, albo uświadomić, że ich nie znają i ten brak jednocześnie uznać za doniosły. Po tym maratonie jedna rzecz nie daje mi spokoju do teraz: mam poczucie, że wspólnoty samorządowe albo nie istnieją, albo są bardzo słabe, co w równym stopniu sprzyja patologiom życia publicznego co brak jawności procesu podejmowania decyzji przez urzędników czy polityków lokalnych. Przez prowadzone przeze mnie rozmowy przewijał się obraz chaotycznych zlepków ludzi, którzy ze sobą nie rozmawiają w żaden z możliwych sposobów i nie widzą punktów stycznych pomiędzy swoimi interesami oraz problemami, choć każdy człowiek w swojej własnej ocenie chce dobrze. Nie stanowią więc wspólnoty, gdyż istnieje ona – jak interes publiczny – tylko o tyle, o ile toczy się o nią spór.
Ludzie siedzą w swoich domach, a za ich drzwiami toczą się różne rozgrywki o miasto. Gdy przetrzemy im okna, zobaczą, co dzieje się za progiem ich mieszkania, ale później powinniśmy zachęcić ich do wyjścia na zewnątrz. Dalsza praca będzie należała do urbanistów populistycznych lub zaangażowanych, zajmujących się „urbanistyką rzeczniczą” (advocacy planning). Ich zadaniem będzie – zauważył prawie siedemdziesiąt lat temu twórca tego pojęcia, prawnik Paul Davidoff – wspieranie grup, które nie zajmują w procesie planistycznym pozycji równorzędnej z instytucjami władzy politycznej czy ekonomicznej. Bez tego znani aktorzy będą odgrywać stary spektakl, a ci, którzy siedzieli na widowni, już na niej pozostaną. Po prostu obejrzą kolejne akty przy włączonym świetle. Warto zawalczyć o to, żeby weszli na scenę.
Chcesz więcej? Posłuchaj audycji Magazynu Miasta z Pawłem Jaworskim / TOK FM
zdjęcie tytułowe: Vmenkov, Wikipedia Creative Commons (CC BY-SA 3.0)