Betonka na Capri

W okolicach Capri jest duża betonka, na jej środku mały plac zabaw, po prawej zaimprowizowany kort do tenisa i siatkonogi, za siatkę robią ustawione w rzędzie ławki. Ale nas interesuje ten fragment, który pewnie widnieje w opisie jako „kwietnik”, a w istocie jest cudowną badyliadą

Zimą ma człowiek o wszystko pretensje, aż sam nie może tego znieść i ma pretensje do siebie o te pretensje, i zaczyna je wypowiadać do innych, bo już ich tyle, i ci inni też mają pretensje o te wypowiadane niesprawiedliwie. I nagle tyle ich wszystkich, że można by je poukładać na siebie, jedną na drugą jak materace na sali gimnastycznej, wskoczyć na górę i patrzeć: idzie ta wiosna, do cholery, czy nie? I wtedy litościwie zjawia się marzec. Mówi się, że marzec należy do kotów, do bocianów, że bociany ciągną go za sobą niczym wielką zieloną płachtę aż z Maroko, ale to nieprawda. Marzec należy do takich jak my wedy – szesnastoletnich rozkojarzonych typków, którzy nie mogą się doczekać. Nie mogą się doczekać i idą na pierwszy rekonesans, w cieniu dwunastopiętrowych bloków, z papierosami ukrytymi w dłoniach, z szalikami już zwisającymi luźno, tym wiatrem targanymi jak bandery statków, bo wtedy na Stegnach był jeszcze pas napowietrzania miasta i wiało jak w kieleckiem. Idą te typki-okręty i mijają wyspy i porty: Korsykańska, Marsylska, Maltańska, Barcelońska, Kartaginy, Capri. Ktoś cwany ponadawał te nazwy w latach siedemdziesiątych, żeby ci, co się sprowadzą do bloków, też mieli coś z życia. Z paszportami krucho, no i kogo stać na wojaże, a tu – proszę bardzo: basen Morza Śródziemnego na Stegnach-Południe i Batumi, Warneńska, Soczi czyli bardziej demoludowo, basen Morza Czarnego na Stegnach-Północ. Nie trzeba dewiz, jachtów, wystarczy rower Wigry 3 albo Jubilat, albo i własne warszawskie nogi.

fot. Marek M. Berezowski

Idziemy, krok szesnastoletnich chłopaków to jest poezja oczywiście: sprężystość, pewność siebie nie wiadomo skąd wykluta i do tego lekceważenie, jakby ziem do przejścia było więcej niż jedna. A taki krok w marcu, kiedy już już czuć w powietrzu wszystko, co piękne i okrutne, całą wiosnę i lato za nią, i w ogóle całe życie, które z perspektywy szesnastu lat jest jak nierozpakowany prezent, to w ogóle statek pijany. Wystarczy pociągnąć za sznurek, a w środku może być wszystko, ale to naprawdę wszystko, nawet miłość. Ale nie gadamy o Rimbaudzie, gadamy o naszych miejscach. Gdzie będziemy się chować, gdzie będziemy pić wino i piwo, gdzie będziemy palić, gdzie będziemy przyprowadzać dziewczyny, psuć gitary, opierać posiniaczone ręce na postawionych na sztorc deskorolkach, które nazywamy deskami.

W okolicach Capri jest duża betonka, na jej środku mały plac zabaw, po prawej zaimprowizowany kort do tenisa i siatkonogi, za siatkę robią ustawione w rzędzie ławki. Ale nas interesuje ten fragment, który pewnie widnieje w opisie jako „kwietnik”, a w istocie jest cudowną badyliadą, wysoką na szesnastolatka, do której zeszłego lata, w nocy, wtaszczyliśmy ławkę i wytyczyliśmy ścieżkę, a i tak, by dostać się do środka, trzeba było się przeciskać, dać się ponakłuwać, porozrywać trochę ubranie. Nadaliśmy temu miejscu nazwę, dbaliśmy o czystość, coś było w końcu nasze, i tajne przy tym trochę. Nie tak całkiem tajne, ale latem, kiedy już naprawdę zarosło, to tylko na słuch można było nas wykryć. Na razie ten marzec, stoimy i oceniamy, ławka zielona, drewniana, prześwituje, jeszcze nie pora, pąki, małe jeszcze jak knykcie, to nie jest ochrona dla takich typków jak my. Co sobie myśleliśmy zresztą, pewnie niewiele, ale nie mogliśmy się powstrzymać, weszliśmy.

Jedno piwo na czterech, chyba Złoty Król z puszki, i papierosy kupione na sztuki. Nie byliśmy z bogatych domów, ale jeśli jest szczęście w marcu, jeszcze przed kwitnieniem, jeszcze przed tym wybuchem zieleni, to tak wygląda: przyjaciele, gorycz piwa i tytoniu, rozmowy takie, że nie dało się ich wygadać do końca i ciągnęły się dalej, gdy już ruszyliśmy za Smródkę, do opuszczonego powiejskiego domu, który nazywaliśmy „49” ( nie pamiętam dlaczego) i który nie był nasz, bo tam to i żule się schodzili, i pół osiedla w ogóle znało to miejsce, ale też trzeba było sprawdzić, jak tam po zimie i jak drzewo. Bo obok rosło drzewo, całe Stegny były zielone od górek obsianych trawą po „alejki”, czyli od miniparku przy Katalońskiej aż po boisko ligowe przy Maltańskiej, ale to drzewo to było coś. Dąb ogromny, pewnie ze stuletni. Jeszcze jako dzieciaki właziliśmy na niego i wycinaliśmy (wstyd się przyznać) scyzorykami wszystkie te ważne rzeczy, które się wycina na drzewach – kto kogo kocha, kto jest chujem i dlaczego Legia. Jakoś to wytrzymywał. Pod dębem jeszcze po papierosie i plany, plany, plany. Tyle ma się planów w marcu, gdy się ma szesnaście lat, że trzeba by mieć pięć żyć, by je zrealizować w połowie.

Dziś luty jak marzec, wszyscy wiemy dlaczego, ale większość boi się przyznać, jadę na Stegny powtórzyć tę trasę sprzed dwudziestu lat. Sam, ale to temat na inną rozmowę, najpewniej taką z samym sobą, bez wniosków. Nazwy ulic wciąż te same, ale już na początku nie ma boiska ligowego na Maltańskiej. Jest nowoczesny plac zabaw, siłownia i małe boisko na tę trójkę dzieci, którym zepsuł się plejak. Dalej na dawnym dzikim boisku fontanny. Postanawiam się niczemu nie dziwić. Idę na „naszą” betonkę. Nie ma kortu, jest parking. Nie ma małego placu zabaw, jest parking. Nie ma „kwietnika”, naszej kryjówki, gdzie, wstyd mi napisać, jakie rzeczy robiłem pierwszy raz w życiu, jest parking. Wieje słabo, od tamtych czasów zbudowano w okolicy mieszkań pewnie dla setki tysiąca ludzi. Idę za Smródkę, dziś to Potok Służewiecki. Może zresztą zawsze tak się nazywał, tylko o tym nie wiedzieliśmy. Nie ma oczywiście domu „49”, jest osiedle. A za nim kolejne i kolejne, aż do pałacu w Wilanowie. Chcę sprawdzić, co na miejscu dębu, bo że go nie ma, to się domyślam, ale nie sprawdzę, ogrodzenie i furtka na domofon, a ja już nie mam szesnastu lat, by przeskoczyć górą. Palę sobie pod tym domofonem. Za chłopaków, za siebie tamtego marcowego, za plany i takie tam. Okazuje się, że przeszkadzam komuś, jakiś facet w mundurze z wodewilu zaczyna trajkotać. Zmywam się bez złości. Taką ma robotę.

Paweł Sołtys (Pablopavo) – pisarz, wokalista, autor tekstów piosenek i kompozytor. Za swój debiutancki zbiór opowiadań Mikrotyki (2017) wydanych przez Wydawnictwo Czarne był nominowany do Nagrody Literackiej Gdyni i Nagrody Literackiej „Nike”. Urodził się i wychował na warszawskich Stegnach i Sadybie, potem przeprowadził się na stołeczny Grochów. Dziś mieszka na Saskiej Kępie

Marek M. Berezowski – fotograf i antropolog kultury. Nagrodzony m.in. w konkursach prasowych BZ WBK Press Foto 2014 i 2016, Newsreportaż 2008, laureat konkursu Leica Street Photo 2016, zdobywca dziesięciu honorowych wyróżnień konkursu IPA w 2016. Prezentował prace między innymi podczas Miesiąca Fotografii w Los Angeles, The Boutographies – Rencontres Photographiques w Montpellier, na Festiwalu Photon w Walencji. Warsaw Photo Days i Eastreet. Preferuje długoterminowe projekty dokumentalne, m.in. Kosowo (2007-2011), Wojna w Donbasie (od 2015), Citymorphosis: Polska, Chiny, Rosja, Niemcy (2013-2017). W grudniu 2017 roku ukazała się jego fotoksiążka „Citymorphosis” – wywiad o niej możecie przeczytać na naszych łamach

Jeśli chcecie nas wesprzeć bezpośrednio kupcie numer przez nasze konto Allegro: http://bit.ly/allegro_Magazyn