Melbourne: Musimy być wspólnie-wystarczalni

Walka ze zmianami klimatu może polegać na sięganiu do korzeni i na prostych rozwiązaniach. Taki pomysł mają założyciele parku edukacyjnego w Melbourne

Zmiany klimatyczne to w Australii temat bardzo polityczny i na czasie. Decydenci podejmują lub obiecują rozmaite, zdaniem wielu za mało radykalne, kroki odnośnie energii, transportu, przemysłu. Półki w księgarniach uginają się od książek o ratowaniu klimatu, a kalendarz można zapełnić wydarzeniami o tej tematyce. Jednak chyba najważniejsze zmiany dokonują się na poziomie sąsiedzkim, oddolnie, w społecznościach lokalnych. Jednym z takich miejsc jest park edukacyjny w dzielnicy East Brunswick w Melbourne.

fot. CERES

Przez tysiące lat przedstawiciele ludu Wurundjeri żyli na tej ziemi. Potok Merri Creek był centrum ich świata, ważnym źródłem pożywienia oraz miejscem do pływania i zabawy. Po inwazji europejskiej, gorączce złota i rozbudowie Melbourne, ten teren stał się miejscem wydobycia kamienia wapiennego, a następnie zamienił się w składowisko odpadów, z czasem po prostu przysypane ziemią. Strumień zanieczyszczono, a drzewa i dzikie zwierzęta zniknęły. Tak wyglądała sytuacja, aż do lat 80. XX wieku, kiedy grupa mieszkańców postarała się u władz lokalnych o pozwolenie na zajęcie tego skrawka ziemi, oczyszczenie go i uprawianie tu warzyw. Były to przede wszystkim osoby bezrobotne i zdeterminowane, by stworzyć sobie jakiekolwiek źródła utrzymania i dostęp do dobrej jakości żywności. Stworzyli tu ogródki i szukali alternatywnych sposobów na pozyskiwanie energii. Z czasem zaczęli też zapraszać grupy szkolne z okolicy, opowiadać jak żyją i co robią. Przez kolejne 30 lat rozwinął się tu kompleks przyrodniczy i ogromne centrum edukacji CERES (Centre for Education and Research in Environmental Strategies).

Po parku oprowadzają mnie Seita Beckwith, która zajmuje się komunikacją oraz działaniami strategicznymi i Nase Supplitt, który od 10 lat pełni tu bardzo różne funkcje, obecnie pracuje w sklepie ekologicznym i prowadzi warsztaty. Spacer zaczynamy na wzgórzu, z którego roztacza się widok na okolicę. Park zajmuje ponad 4 hektary – z góry ten pofalowany, zielony teren, poprzecinany wąskimi ścieżkami, na których krząta się pełno ludzi, wygląda jak kraina z bajki. Drzewa kwitną, dorodne warzywa dojrzewają w słońcu, pszczoły uwijają się przy krzewach. W końcu Ceres to w mitologii rzymskiej bogini wegetacji i urodzajów.

Seita Beckwith i Nase Supplitt z CERES, fot. M. Kubecka

A kim są ci wszyscy ludzie, których obserwuję? „Odwiedza nas rocznie prawie pół miliona osób. Dużą grupę stanowią uczniowie ponad 300 szkół ze stanu Wiktoria” – wyjaśnia Seita. Edukatorzy prowadzą lekcje na miejscu, ale także jeżdżą po kraju z warsztatami i doradztwem. Wspierają szkoły w budowaniu strategii oszczędzania energii i wody. Ruszamy dalej. Mijamy wiele zagadkowych konstrukcji, na przykład niewielką budkę. To prosta, zbudowana własnoręcznie maszyna do przetwarzania kompostu na biogaz i nawozy. Okazuje się, że działa zupełnie jak układ trawienny krowy, tylko przechwytuje i wykorzystuje toksyczne gazy zamiast wypuszczać je do atmosfery. W części będącej mikro-elektrownią oglądam stare panele słoneczne oraz przykłady nowoczesnych rozwiązań. Właściwie można tu zgłębiać historię energii odnawialnej. Można też uczyć się jak budować zielone ściany, korzystać ze zdrowotnych walorów roślin, zakładać pasieki, naprawiać stare sprzęty, robić przetwory lub kiszonki.

Park wspierają setki wolontariuszy, osoby prywatne i pracownicy firm, z którymi współpracuje organizacja. „O, widzisz te osoby tam, z taczkami? – pyta Seita – To nasi wolontariusze, bez nich park nie wyglądałby tak dobrze, jak wygląda”. Tłumaczy, że główną motywacją wolontariuszy, poza przyjemnością grzebania w ziemi, jest możliwość nauczenia się pracy w ogrodzie permakulturowym. Większość z nich te zasady stosuje potem w swoich ogródkach. Idea permakultury, stworzona przez australijskich badaczy ponad 40 lat temu w odpowiedzi na zagrożenia dla planety, okazuje się niezwykle aktualna. Obniżenie zużycia wody i energii elektrycznej, a także redukowanie ilości odpadów, substancji chemicznych i tworzyw sztucznych jest coraz ważniejszym gestem wobec planety, na który decyduje się coraz więcej Australijczyków.

Samorząd jest właścicielem tego terenu i partnerem w projektach organizacji, przedstawiciele urzędu miasta zasiadają w jej radzie. Jednak Seita podkreśla niezależność decyzyjną oraz finansową organizacji. „Istniejemy dzięki naszym małym biznesom” – mówi. Jednym z nich jest szkółka roślin i sklepik z sadzonkami i nasionami. Idziemy je zobaczyć. Nase wskazuje na małe drzewka w doniczkach przy wejściu – „To nasza słynna prehistoryczna roślina”. Wollemia znana była wcześniej jedynie z wykopalisk z okresu kredy, gdy po ziemi chodziły dinozaury. Do lat 90. XX wieku uważano, że roślina wyginęła wraz z nimi. W naturalnym środowisku rośnie prawdopodobnie tylko kilkadziesiąt drzew, a ich lokalizacja jest objęta tajemnicą. W ciągu kilku lat od odkrycia Wollemia została namnożona i wprowadzona do sprzedaży na całym świecie jako osobliwość botaniczna. Tutaj jest szczególnie cenna i otwiera w sklepie cały dział, który oznaczony jest tabliczką rośliny rdzenne (ang. native plants). „Wraz z osadnictwem europejskim w Australii pojawiło się wiele nowych roślin, które zaburzyły tutejszy ekosystem. Teraz znowu uczymy się doceniać rośliny, które naturalnie występują w tym klimacie i radzą sobie, na przykład z niewielką ilością wody i dużą dawką słońca” – tłumaczy Nase.

Szkółka ma wielu klientów, podobnie jak kawiarnia i sklep z ekologicznym jedzeniem i kosmetykami. To nie tylko mieszkańcy szybka gentryfikującej się i bogacącej okolicy, ale ludzie z całego miasta. Niektórzy przyjeżdżają tu, żeby po prostu pobyć w naturze. Przestrzeń jest otwarta i można z niej korzystać, chociaż pracownicy przyznają, że zazwyczaj w ciągu dnia wykorzystywana jest w stu procentach. Nieformalne grupy wynajmują ją na działania społeczne za symboliczne kwoty, a osoby prywatne organizują odpłatnie urodziny dziecka lub fotograficzną sesję ślubną. Warsztat rowerowy przyciąga środowisko kolarskie, ale też wielu amatorów, którzy potrzebują narzędzi i pomocy w darmowej naprawie roweru. W CERES pracę znajdują osoby wykluczone i osoby z niepełnosprawnościami, a lokalni producenci żywności sprzedają swoje produktów. Uczty organizowane wspólnie z Tamilami i polegające na serwowaniu tamilskiego jedzenia to wydarzenia wspierające osoby czekające na azyl. A weed dating to spotkanie singli przy pieleniu grządek i szansa na poznanie kogoś bliskiego.

Przez wszystkie te lata powstało tu mnóstwo inicjatyw i rozproszonych działań, za którymi stoi wiele różnych grup i osób. W tej chwili regularnie w Ceres działa ok. 280 osób, w większości w niepełnym wymiarze czasu. Sporo czasu zajęło im dostrzeżenie, że wszystko w parku jest od siebie zależne i że muszą działać jak zintegrowany organizm. Zupełnie jak ogród permakulturowy, który jest interaktywnym systemem, a każda jego część zasila inne; nic nie jest marnotrawione, nie potrzeba też zbyt dużej ingerencji z zewnątrz. – „Dziś już wiem, że za dużo mówimy o samowystarczalności, a za mało o wspólnej-wystarczalności, przetrwaniu jako społeczność. Przecież tak wiele możemy nauczyć się od przyrody i ekosystemu.” – mówi Seita.

fot. CERES

Na koniec spotkania pytam moich rozmówców o marzenia związane z przyszłością parku. „Wspaniale byłoby rozszerzyć nasz zasięg, wesprzeć stworzenie podobnych miejsc w innych częściach kraju” – mówi Nase. – „A ja chciałabym zająć się łączeniem praktyk duchowych z praktykami ekologicznymi. Widzę wielki potencjał w tym, co określane jest jako spiritual ecology. Jesteśmy w kryzysie klimatycznym, możemy go przetrwać lub nie, ale to, co pozostanie to… miłość” – śmieje się Seita.

Kiedy kończę pisać ten tekst, zaglądam na stronę internetową parku. Za trzy miesiące rusza program edukacyjny dla osób, które chcą połączyć praktyki duchowe z aktywizmem klimatycznym i poszukują nowych sposobów na budowanie swoich relacji ze środowiskiem naturalnym i otoczeniem. I uświadamiam sobie, że właściwie historia w tym miejscu zatoczyła koło. Zamieszkujący tu niegdyś Aborygeni byli w pełni połączeni z naturą i opierali swoje funkcjonowanie na wspólnej-wystarczalności. Potem po tym terenie przejechał rozwojowy walec. Ludzie znowu uczą się tutaj korzystania z zasobów naturalnych, powiązania z przyrodą, uprawiania ziemi oraz współpracy. I liczą, że zdążą zanim matka ziemia powie swoje ostatnie słowo.

Magdalena Kubecka – redaktorka „Magazynu Miasta”, obcnie mieszka w Melbourne