Skarżyńska: Razem
Zastanówmy się, czy w społeczeństwie indywidualistów jest czas i ochota na to, żeby budować wspólnoty – poza tęsknotą do nich
Z Krystyną Skarżyńską, psycholożką społeczną, kierowniczką Pracowni Psychologii Politycznej w Instytucie Psychologii PAN, rozmawia zespół „Magazynu Miasta”
Jakie są główne cechy miasta jako środowiska życia z punktu widzenia psychologa?
W mieście jest dużo różnych ludzi i dla wielu jesteśmy anonimowi. Możemy więc wybierać, z kim mamy kontakt, i korzystać z różnorodności spotkań. Jest to jednak równocześnie trudne środowisko życia. Ponosimy koszty funkcjonowania w hałasie, pośpiechu, zanieczyszczonym środowisku.
Jak te czynniki odbijają się na naszym funkcjonowaniu?
Hałas, podobnie jak inne stresory, powoduje, że jesteśmy zdenerwowani. Próbując się od niego odciąć, czasami zaczynamy tracić kontrolę nad tym, co robimy, gorzej funkcjonujemy. Stajemy się zniecierpliwieni w relacjach z ludźmi, łatwo się dekoncentrujemy, wykonując zadania.
Wspomniała Pani także o anonimowości.
Do lat 80. w psychologii dowodzono, że poczucie anonimowości jest stanem, w którym ujawniamy swoje złe cechy. W ostatnich dekadach podkreśla się jednak, że nie musi ono służyć uruchamianiu zachowań agresywnych czy antynormatywnych. Bycie anonimowym pozwala ludziom na wypróbowanie różnych zachowań – nie musimy trzymać się jakiegoś wzorca, wyobrażenia o nas, które mają nasi bliscy. Możemy przyjmować różne maski, eksperymentować z wyglądem, sposobem ekspresji, przyjmowaniem różnych ról społecznych, w tym z tożsamością płciową. Dzięki reakcjom ludzi na te różne „przymiarki” uczymy się zdobywać sympatię innych, mamy większą szansę akceptować siebie i czuć zadowolenie z relacji. Możemy też wybierać, w które relacje chcemy inwestować, a w które nie – co jest trudniejsze w małym środowisku, w którym wszyscy się znają i widzą nas tylko w jednej roli. Miasto pozwala nam uczestniczyć w życiu różnych wspólnot z wyboru, a nie z urodzenia. Na wsi trudniej jest „wyjść” z rodziny i stać się członkiem innej grupy. Z drugiej strony żyjąc w dużej, anonimowej miejskiej grupie ludzi, jesteśmy narażeni na dysfunkcjonalną cechę tego środowiska – działa w nim np. słynny paradoks obojętnego przechodnia. Polega on na tym, że im więcej jest osób, które widzą kogoś potrzebującego pomocy, tym bardziej prawdopodobne, że nikt ze świadków mu jej nie udzieli. Ogromną rolę odgrywa także pośpiech. Im więcej mamy wyzwań, tym więcej rzeczy robimy w pośpiechu, a ten czyni nas mniej uważnymi na innych. Badania pokazują, że nawet osoby spieszące się na wykład o dobrym Samarytaninie przebiegają obojętnie obok kogoś, kto bardzo potrzebuje pomocy.
Czy można stwierdzić, że im większe miasto, tym ludzie bardziej się spieszą, bo mają w nim więcej wyzwań?
Zależy to także od tego, w jakim okresie rozwoju znajduje się dane miasto. Pośpiech towarzyszy miejskiemu życiu, gdy miasto jest na etapie rozruchu, kiedy dużo się w nim dzieje, żyje w nim wielu ludzi, którzy przyjeżdżają, żeby zrobić szybką karierę, gdy motyw osiągnięć jest bardzo wyrazisty. Ludzie dążący do sukcesu inaczej postrzegają czas niż osoby bez takiej motywacji: uważają, że czas ucieka, jest jak zbiegający złodziej czy ptak w locie, a nie spokojny ocean. Istnieje sporo badań potwierdzających państwa hipotezę, że im większe miasta, więcej różnych możliwości i kontaktów, tym wyższa motywacja osiągnięć i większy pośpiech.
Jak możemy czuć się w takim mieście częścią wspólnoty?
Obszarem, do którego człowiek najczęściej wraca i w którym nawet we współczesnym świecie, pełnym wrażeń, niepokojów i emocji, czuje się bezpieczny, jest tak zwane sąsiedztwo. Wprawdzie dużo pisze się o miastach jako wspólnotach, a jednak psychologowie podkreślają, że dotyczy to przede wszystkim najbliższej okolicy, dzielnicy. Część badaczy mówi nawet, że teren wspólnoty to obszar wydzielony, z wyraźnymi granicami, czasem jakąś specyfiką lokalną, społeczną, przyrodniczą. Według tzw. szkoły chicagowskiej teren, w obrębie którego wytworzyć może się wspólnota lokalna, to obszar zamieszkały przez społeczność z populacją liczącą między trzema a sześcioma tysiącami ludzi i z przynajmniej jedną szkołą podstawową. Badacze z pogranicza psychologii i geografii behawioralnej wykazują, ze czynnikiem wspólnototwórczym są dzieci. Mając dziecko, częściej wychodzimy na spacery i spędzamy dużo czasu w sąsiedztwie, dzięki czemu istnieje większa szansa, że nawiążemy bliższe relacje z innymi ludźmi. Rodzice zwracają też baczniej uwagę na jakość środowiska życia, dbając o interes własnych dzieci, więc są także bardziej prospołeczni niż wielu innych mieszkańców. Wiadomo też z badań, że czynnikiem wspólnototwórczym jest występowanie w sąsiedztwie otwartych przestrzeni publicznych, miejsc relaksu – zieleni, parków, placów, skwerów, obiektów kultury. Kontakt z różniącymi się od nas ludźmi jest fajny, twórczy, budzi w nas poczucie zadowolenia z życia, przekłada się na rozwój kapitału społecznego i innowacyjność.
Dlaczego?
Liczne badania pokazują, że utrzymywanie relacji zarówno z rodziną, jak i z przyjaciółmi, znajomymi – warunkuje nie tylko większe zaufanie do ludzi, lecz także większą aktywność społeczną i obywatelską. Na dalszych miejscach na liście plasuje się kontakt wyłącznie z przyjaciółmi i znajomymi, a na jej końcu widnieje kontakt wyłącznie z rodziną. Kontakt tylko z rodziną i bliskimi osobami daje nam poczucie akceptacji, a kontakty z osobami różnymi od nas otwierają nas na odmienność punktów widzenia – ta zaś nas rozwija. Wiadomo jednak, że najczęściej komunikują się ze sobą ludzie o podobnych statusach. Interakcja jest przy tym inicjowana częściej przez osoby, które czują się pewne siebie i mają dobrą pozycję społeczną. Zjawisko to stanowi poważny problem psychospołeczny w każdej społeczności, w tym i w mieście: osoby o najsłabszej pozycji najrzadziej się ze sobą kontaktują i rzadko też inicjują kontakty z ludźmi o innej pozycji społecznej. Izolują się, co jest paradoksem, bo to właśnie dla nich poprawa własnego położenia – także poprzez wsparcie społeczne – ma ogromne znaczenie. Mogliby do niej doprowadzić, gdyby tylko potrafili się jednoczyć. Jednak żeby tworzyć jakąś wspólnotę, trzeba wchodzić w interakcje. Niestety, istnieje taka prawidłowość, że blokady związane z lękiem przed ekspozycją, w tym np. lęk przed ośmieszeniem się, że z czymś sobie nie poradzę, źle napiszę ulotkę i ktoś na niej znajdzie błąd, blokują jakąkolwiek aktywność społeczną i podtrzymują izolację. Na szczęście pojawiają się powoli różne ruchy społeczne i aktywiści, którzy uczą ludzi załatwiania swoich spraw i zabierania głosu w ważnych dla nich kwestiach.
Co w kontekście psychologii jednostkowej może dać bycie we wspólnocie lokalnej?
Poczucie wsparcia i akceptacji. Świadomość, że co prawda inni zobaczą, że czasem wyjdę z domu z brudną głową albo mam brudne szyby w mieszkaniu, ale równocześnie wiem też, że mogę na nich liczyć i oni na mnie. Przyniosę im lekarstwo albo pożyczę sól czy krzesło, gdy do nich przychodzą goście, a oni zajrzą do mnie, jeśli nie będą mnie widzieć przez jakiś czas w okolicy. Albo czasem odbiorą dziecko z przedszkola. I poprą mój pomysł na wykorzystanie budżetu obywatelskiego.
W Polsce, jak pokazuje wiele badań, taka wspólnota to rzadkość.
Rzeczywiście, w badaniach, które prowadziłam, widać, że Polacy mało wchodzą we wspólnoty. Teoretycznie marzą o nich, ale tak naprawdę lubią żyć niezależnie. Aktywność na rzecz różnych społeczności jest dramatycznie mała. Zrobiłam w ostatnim pięcioleciu trzy badania na ten temat. Niezależnie od tego, czy prowadziłam je na próbie ogólnopolskiej, czy lokalnej, czy badałam tylko młodych ludzi – zawsze okazywało się, że można zaobserwować pewną aktywność na rzecz lokalnych środowisk, ale ma ona charakter niezorganizowany, poza jakimikolwiek strukturami. Aktywności pozalokalne były bardzo rzadkie, głownie wyrażały protest przeciwko decyzjom państwa czy miasta lub polegały na udziale w wyborach. W próbie ogólnopolskiej, przy skali od 1 (nigdy) do 5 (bardzo często), w tym kontekście wyszło nam 1,3 – czyli między „nigdy” a „rzadko”. Członkostwo w organizacji politycznej, sportowej, hobbystycznej lub jej wspieranie było wskazywane częściej – 2,3 w tej samej skali. Natomiast aktywności lokalne, niezorganizowane, typu „jak widzę, że płotek się rozwala, pomagam albo przynajmniej mówię komuś o tym, jak Zosia poprosi, żeby odebrać dziecko z przedszkola, to idę, lecę do apteki coś kupić sąsiadowi” – były deklarowane częściej: w skali pięciostopniowej wyszło 3,5. Poziomu aktywności nie różnicowała ani wielkość miejscowości, ani stosunek do demokracji, ale cechy temperamentu. Okazało się, że ludzie otwarci na doświadczenie, ekstrawertyczni i osoby ugodowe częściej angażują się w życie wspólnot, ale głównie też w tę rzecz lokalną, wspólnotową, pomocową. Ludzie aktywni mają dość pozytywne myślenie o relacjach międzyludzkich, nie uważają, że świat jest społeczną dżunglą. Choć poziom zaufania wśród Polaków jest niski, mamy mało kontaktów, jesteśmy w Europie na przedostatniej pozycji w tej kategorii, aktywiści mają stosunkowo wyższy poziom zaufania od innych. Tak też rośnie lokalny kapitał społeczny – inni widzą, że ktoś coś robi dla ludzi, więc wspierają go i sami stają się bardziej aktywni.
Czy rzeczywiście tak dużą rolę w kontekście życia we wspólnocie odgrywa temperament oraz nastawienie na własne osiągnięcia?
Nastawienie na osiągnięcia jest negatywnie skorelowane z aktywnością społeczną i z zadowoleniem z relacji międzyludzkich oraz z zadowoleniem z życia. Pokazują to różne badania nawiązujące do rozmaitych teorii, ostatnio głównie do koncepcji celów życiowych Ryana i Deciego (z lat 90.). W różnych krajach świata, w tym w Polsce, więcej wzmocnień społecznych, wsparcia dostają ci, którzy nie dążą do własnego sukcesu, ale pomagają innym. Dzięki ich uważności na innych – działa zasada wzajemności. Ludzie skoncentrowani wyłącznie na własnych osiągnięciach i rywalizacji nie zauważają potrzeb innych ludzi i nie dostają w zamian wsparcia od innych. I to jest paradoks miasta – z jednej strony czyni nas ono nieczułymi, a z drugiej – daje możliwość otrzymania wsparcia od innych ludzi większą niż gdziekolwiek indziej, ale pod warunkiem, że zainwestuje się we wspólnotę.
Od wielu lat bada pani także stosunek Polaków do demokracji.
W Instytucie Psychologii PAN prowadzimy tego typu badania od 1994 roku. Najciekawszy wydaje mi się w ich kontekście fakt, że potoczne rozumienie demokracji bardzo odbiega od jej podręcznikowej definicji, w których tzw. markerami, jak to nazywamy, są procedury, wolność słowa, pluralizm polityczny i wolne wybory. Ludzie proszeni o opisanie, czym jest demokracja, opowiadają czasem rzeczy, które są sprzeczne z demokracją. Mówią np. o tym, że demokracja to jest takie państwo, które jest państwem narodowym albo państwem katolickim. Inni z kolei twierdzą, że demokracja to państwo opiekuńcze. Jeszcze inni definiują demokrację jako coś przeciwnego do tego, co było w PRL-u. Porównywaliśmy odpowiedzi różnych grup: niewykształconych pracowników, nauczycieli i radnych. Okazało się, że definicją najbardziej zbliżoną do tych normatywnych operują badani nauczyciele. Duże „skrzywienie” w rozumieniu demokracji wyrażali za to radni – ci już wybrani uważają, że demokracja to procedury, ale uczestnictwo obywateli w procesie zarządzania, podejmowaniu decyzji, również miejskich, czyli partycypacja społeczna, nie jest elementem demokracji. Zależało im na byciu dobrymi gospodarzami, ale nie liderami społeczności lokalnej. I to jest bardzo zabawne, bo w tych samych gminach obywatele niefunkcyjni, czyli wyborcy tych radnych, uważali, że demokracja to partycypacja i zadaniem dobrego samorządowca jest właśnie zachęcanie i aktywizacja ludzi do wspólnego działania.
Ciekawe. Diagnoza ta odzwierciedla liczne konflikty społeczne oparte właśnie o mieszkańców chęć współpracy i włodarzy niechęć do niej.
Jeszcze w 2011 roku w niektórych samorządach tak to wyglądało. Widać to podejście także u niektórych prezydentów miast, np. u pani Gronkiewicz-Waltz, która czuje się gospodynią zarządzającą miastem, ale niekoniecznie chce się spotykać, rozmawiać, negocjować, edukować mieszkańców. Istnieją jednak też samorządy, które są bardziej negocjacyjne, i we współpracy z socjologami, psychologami organizują różne debaty obywatelskie i deliberacje. Statystycznie rzecz biorąc, mamy jednak przepaść między tym, czego oczekują od demokracji obywatele, a jak widzą i praktykują ją samorządowcy oraz inny politycy.
Przedstawiają rożne wyobrażenia mechanizmów funkcjonowania wspólnoty. A czy bycie częścią wspólnoty wpływa na stan zdrowia?
Wiele badań pokazuje, że częstość kontaktów i życie we wspólnocie sprzyjają zdrowiu, zdecydowanie. Badania na pograniczu biologii i psychologii mówią m.in., że ludzie żyjący blisko z innymi mają większą odporność i dłużej żyją. Pamiętajmy także, że miasta się starzeją – w sensie demograficznym. Coraz więcej ludzi jest w trudnych sytuacjach, bo muszą opiekować się osobami z chorobą Alzheimera, chorymi dziećmi, starymi rodzicami, a nie ma systemowego wsparcia. Nikt z nich tego obowiązku w Polsce nie zdejmie, jeżeli sami nie dysponują dużymi pieniędzmi. Stan psychiczny opiekunów przewlekle chorych jest często gorszy niż stan samych chorych. Ale okazuje się, że jeżeli mają oni wsparcie innych ludzi, im częściej się z kimś spotykają, tym mniej dewastująca jest dla nich choroba ich bliskich. Nie tylko dlatego, że to jest fizyczne odciążenie, ale też dlatego, że wzrasta dzięki wsparciu poczucie ich wartości – „sprawdziłem się, ludzie mnie lubią, nie jestem sam, po śmierci bliskiej osoby będę miał się do kogo odezwać”. Z drugiej strony jednak wiemy, że efektem stresu wynikającego z nieustannego opiekowania się bliską osobą jest unikanie kontaktów. Takie osoby często nie mają też czasu na kontakty lub wstydzą się, nie chcą pokazywać swoich najbliższych w tak trudnej formie choroby. Oswojone relacje w sąsiedztwie pozwalają czuć się w nim „u siebie”, mają więc ogromne znaczenie dla jakości życia i zdrowia mieszkańców.
Można więc powiedzieć, że inwestowanie w rozwój wspólnoty samorządom się opłaca.
Absolutnie tak. Nawet najbogatsze państwa nie są w stanie zaspokoić wszystkich potrzeb obywateli. Struktury takie jak miasta muszą inwestować w rozwój wspólnot i uczyć swoich mieszkańców wspólnego załatwiania różnych spraw oraz reprezentowania siebie, bo nikt tego za nich nie załatwi. Warto jednak mówić o tym też dlatego, że bycie we wspólnocie daje dużo radości. Pytanie jednak, czy w społeczeństwie indywidualistów jest czas i ochota na to, żeby budować wspólnoty – poza tęsknotą do nich. Musimy nauczyć się kompetencji komunikacyjnych , otwierania się na innych, zdobywania zaufania i ufania innym, współpracy. Neoliberalna ideologia w Polsce doprowadziła do przekonania, że w życiu liczą się tylko pieniądze. Dziś neoliberalizm powoli odchodzi do lamusa. Trzeba tę zmianę jednak wesprzeć – dzielnice, miasta powinny pracować z psychologami, socjologami, architektami nad uczeniem kompetencji interpersonalnych koniecznych dla budowania wspólnot lokalnych. Samorządy powinny przede wszystkim aktywizować i wspierać ludzi w działaniu na rzecz społeczności lokalnej. Miasto jest szansą i wyzwaniem – miejscem trudnym, ale pozwalającym rozwijać się. Warto wreszcie więcej uwagi poświecić jakości życia ludzi, a nie tylko ich produktywności i wzrostowi PKB. Zapomnieliśmy bowiem, że produkcja i wzrost gospodarczy mają służyć dobrostanowi ludzi, a nie odwrotnie.
Krystyna Skarżyńska – prof. psychologii, Kierowniczka Katedry Psychologii Społecznej SWPS i Pracowni Psychologii Politycznej w Instytucie Psychologii PAN