Holandia – relacja z innej planety

Mirek Cierpich z Tarnowa sprzedaje swoje hodowane na fusach grzyby głównie rodzinie i znajomym, tymczasem kolektyw Rotterzwam zamienia każdy kilogram fusów w euro zysku

Co mają ze sobą wspólnego grzyby rosnące na fusach po kawie, skóra wyrabiana ze zgniłych owoców i restauracja serwująca potrawy przygotowane z produktów, które następnego dnia byłyby już do wyrzucenia? Odpowiedzią jest pasjonująca historia o ludziach, tworzonym przez nich mieście i rządzie. I łączącym ich przekonaniu, że razem można więcej. Nawet jeśli przyszło im walczyć z przekonaniem, że to, co dawno powinno trafić na śmietnik, nie tylko nie jest odpadem, ale można jeszcze z tego zrobić świetny użytek.

Wiedziałem od razu, że gdy holenderski rząd zaprasza na wizytę studyjną, dzięki której poznamy lokalne sposoby adaptacji idei ekonomii okrężnej, przez moment znajdę się w zupełnie innym świecie. Nie jechałem tam po inspiracje i rozkoszowanie się dobrymi praktykami. Przecież w Polsce również można spotkać ludzi, którzy fusy z kawy zamieniają na grzyby. Tak jak Mirosław Cierpich z Tarnowa, u którego zresztą zestaw do samodzielnej hodowli boczniaków można kupić sześć razy taniej niż Rotterdamie u ludzi z Rotterzwam. Pytanie, z którym jechałem do Holandii, brzmiało tak – dlaczego Mirek Cierpich z Tarnowa sprzedaje swoje grzyby głównie rodzinie i znajomym, mimo że hodowla działa już od czterech lat, a Rotterzwam doprowadził podobne przedsięwzięcie do stanu, w którym każdy kilogram kawowych fusów zamienia na 1 euro zysku?

Ekonomii okrężnej nie da się zdefiniować jednym zdaniem. To rodzaj koncepcji – parasolu. Kryje się pod nim różnego rodzaju działalność, której jedną z głównych zasad jest dążenie do ponownego użycia materiałów i ograniczenia związanych z tym odpadów. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że to wyraz ekologicznej troski o wyczerpywanie się zasobów i powstrzymanie nadmiernej eksploatacji planety. To by zresztą tłumaczyło, dlaczego w Polsce o ekonomii okrężnej najczęściej można usłyszeć od najbardziej „zielonych” organizacji i aktywistów. W Holandii koncepcję tę postrzega się jednak znaczniej szerzej. Nie oszukujmy się – nawet tak postępowy kraj nie powiedziałby, że celem, jaki chce osiągnąć do 2050 roku, jest stanie się całkowicie „cyrkularnym” tylko dlatego, że jest to zachowanie ekologiczne. Chodzi też w końcu o pieniądze.

Profesor Frank van Oort, ekonomista z Uniwersytetu Erazma w Rotterdamie, tłumaczy, że dla Holandii ekonomia cyrkularna jest realną odpowiedzią na wyzwania związane z przyszłością krajowej gospodarki i z rynkiem pracy. Van Oort podaje przykład znanego na całym świecie koncernu Philips, który w 1970 roku w holenderskim Eindhoven zatrudniał przy produkcji ponad 42 tys. pracowników. Dzisiaj Philips już w zasadzie niczego nie produkuje w Holandii – poza wiedzą i usługami, które wytwarza w centrach R&D. Tymczasem ekonomia cyrkularna to również cały sektor związany m.in. z przetwarzaniem lub naprawianiem tego, co zużyte lub popsute – nie da się tego w sposób opłacalny robić inaczej niż lokalnie. Rotterzwam nie mógłby np. hodować swoich grzybów, gdyby nie fusy z lokalnych kawiarni, po które opłaca im się jeździć nawet dwa razy w tygodniu. Inaczej fusy straciłyby swoje pozytywne właściwości.

Dla holenderskiej gospodarki, w której z powodu wysokich kosztów pracy coraz mniej się produkuje, perspektywa ta jest niezwykle kusząca. I co więcej – realna. Szacuje się, że już obecnie w tym kraju ponad 810 tys. miejsc pracy, a więc 8,1 proc. całego rynku pracy, jest bezpośrednio lub pośrednio „cyrkularna”. W 1996 roku było to 5 proc. a w całej UE dzięki przełamaniu prostego schematu dotychczasowego modelu ekonomicznego „wyprodukuj – kup i zużyj – wyrzuć” do 2030 roku może powstać dodatkowe trzy miliony miejsc pracy.

Zmiana przyzwyczajeń

Nic samo oczywiście się nie zrobi. Zwłaszcza nie w takiej skali. Tym bardziej, że promotorzy ekonomii cyrkularnej muszą pokonać jedno z podstawowych przyzwyczajeń konsumentów, jakie współczesna gospodarka wbijała nam wszystkim do głowy przez ostatnie kilkadziesiąt lat, czyli manię zakupów. Jestem przekonany, że załamanie konsumpcji – albo nawet zaspokajanie jej za pomocą innego sposobu posiadania, np. współdzielenia – może wywołać panikę wśród tradycyjnych producentów dóbr. Tak stało się w USA pod koniec pierwszej dekady obecnego wieku, gdy okazało się, że pokolenie millenialsów mniej chętnie kupuje samochody i mieszkania na własność. Dla branży motoryzacyjnej dużym wyzwaniem było zrozumienie, dlaczego młodzi nie są zainteresowani nabywaniem ich produktów tak samo, jak ich rówieśnicy dekady wcześniej. Zastanawiano się nawet, czy pogłębianie się tego trendu nie spowoduje w przyszłości najpoważniejszego kryzysu gospodarczego naszych czasów.

Dla tradycyjnie, czyli linearnie, pojmowanej ekonomii bardzo dużym zagrożeniem jest również wyczerpywanie się zasobów. I ponownie – nie chodzi tylko o ekologię. Kurczące się zasoby stają się coraz droższe. Tymczasem ekonomia okrężna przypomina, że jednocześnie otaczają nas przecież ich ogromne „złoża” – w naszych komputerach, samochodach, pralkach, czy nawet budynkach. Pytanie tylko, w jaki sposób je odzyskać. „Circle Economy” – holenderska organizacja zajmująca się promocją „okrężnych” rozwiązań – szacuje, że aż 94 proc. tego, co wydobędziemy i użyjemy do produkcji, trafia na koniec na śmietnik. Gdyby ten trend udało się odwrócić, nie trzeba byłoby pewnie aż tak bardzo martwić się o brak istotnych surowców w przyszłości. Problem w tym, że ze względu na zmianę technologii nowe produkty bywają bardzo trudne dla firm recyklingowych.

Arjen Wittekoek CEO z zajmującej się odzyskiwaniem surowców firmy Coolrec narzeka przede wszystkim na nowe smartfony. Stają się mniejsze, mają lepsze parametry, a ich nowe modele pojawiają się co najmniej co dwa lata. Są świetne – dopóki działają. Gdy się zepsują, zazwyczaj nie można ich naprawić albo naprawa jest nieopłacalna. Tym bardziej, że zniechęcają do tego sami producenci. W dyskusji o wprowadzeniu „prawa do naprawy” Apple otwarcie mówi, że będzie utrudniał samodzielne naprawy. Oficjalnym powodem nie jest oczywiście troska o zyski, ale obawa, że naprawy poza autoryzowanymi punktami serwisowymi mogą być niebezpieczne (polecam lekturę projektu ustawy YODA w amerykańskim Kongresie).

To nie koniec problemów ze smartfonami. Ważne jest jeszcze ich życie po życiu. Telefony napompowane metalami szlachetnymi powinny wydawać się świetnym kąskiem dla branży recyklingu (co przynajmniej w jakimś stopniu byłoby „okrężne”), ale odzyskanie z nich czegokolwiek, co nadawałoby się do ponownego użytku, staje się coraz trudniejsze technologicznie i przez to nieopłacalne. Dlatego właśnie w 2013 roku powstał projekt Fairphone, symbol dużej części ideałów ekonomii okrężnej. Fairphone to smartfon, który został zaprojektowany w taki sposób, aby można go było używać tak długo, jak to możliwe. Można go przy tym oczywiście swobodnie naprawiać – choćby w domu. Producent Fairphone sprzedaje bowiem także części zamienne do swoich produktów. Jeśli zaś telefon ten po prostu nam się znudzi, to dzięki swojej modularnej budowie możemy go bardzo szybko przerobić na odświeżony model. Nie trzeba chyba dodawać, że w Amsterdamie Fairphone został wymyślony i zamieniony w całkiem przyzwoity biznes.

Budowanie innowacji

W Amsterdamie (choć głównie bliżej lotniska Schiphol) powstają też „okrężne” biurowce. Park 20|20 to sztandarowa inwestycja holenderskiej firmy deweloperskiej Delta Development Group. Projekt rozwija się zgodnie z tymi samymi zasadami, co rosnące na kawowych fusach grzyby czy Fairphone. Jego głównym założeniem jest więc stworzenie obiegu zamkniętego i projektowanie budynków tak, by były one użyteczne nawet wówczas, gdy trzeba będzie je zburzyć, choć w tym przypadku lepiej użyć słowa – rozmontować.


Interesują Cię kwestie miejskie? Zapraszamy na profil Magazynu Miasta na Facebooku!


Przyzwyczajony do warszawskiego standardu nieruchomości komercyjnych, spodziewałem się, że Park 20|20 jest rodzajem wielkiej reklamy – drogiego zegarka na ręku, który ma pokazać status i możliwości jego właściciela. Przy okazji zaś świetnie wygląda na okładce folderu poświęconego trosce o środowisko. Tymczasem marża inwestora kształtuje się obecnie na poziomie 13 proc., a dzięki wysokiej jakości i elastyczności dostępnej przestrzeni najemcy płacą wyższe stawki czynszu niż w innych, porównywalnych lokalizacjach. Owen Zachariasse, jeden z członków rodziny, do której należy Delta Development, wskazuje, że liczby te udało się osiągnąć m.in. dzięki zastosowaniu kolejnej „okrężnej” reguły, czyli leasingu. Delta Development leasinguje wszystko, co się da, i nawet zdecydowanie więcej – począwszy od wind, poprzez dywany i elewację, aż po światło. Leasing sprawia, że sprzedający i kupujący wchodzą tutaj w specyficzną relację, której efektem są nie tylko niższe jednostkowe koszty, ale także dbałość o wysoką jakość usługi bądź produktu przez cały czas użytkowania budynku. Dodatkowo to, co znajduje się na powierzchni, w niczym nie ustępuje temu, co kryje się pod spodem Park 20|20 – zamknięty obieg wody, własne systemy oczyszczania, podziemne zbiorniki używane do regulacji temperatury – wszystko służy temu, aby inwestycja jak w najmniejszym stopniu konsumowała nieodnawialne zasoby.

Jedyny problem polega na tym, że te wszystkie rozwiązania są opłacalne tylko w Holandii.

W inwestycjach realizowanych przez Deltę w innych krajach innowacyjne i „okrężne” rozwiązania nie są stosowane w podobnej skali. Jak tłumaczy Owen Zachariasse, wynika to przede wszystkim z lokalnego kontekstu. W Holandii najemcy są gotowi płacić więcej za możliwość pracowania w podobnym miejscu, ale też sami naciskają na inwestorów, by tego typu przestrzenie tworzyć. Może się więc wydawać, że Holandia jest po prostu na innej planecie i tylko tam może dojść do sytuacji, w której dwóch gości z Rotterzwam oprócz grzybów wyhodowało firmę zatrudniającą sześć osób, a na terenie byłego aquaparku stworzyło BlueCity – inkubator innych biznesów tego rodzaju. Sprawnie funkcjonuje dziś dzięki temu m.in. Fruitleather założony przed dwóch absolwentów lokalnej ASP, którzy tworzą ekoskórę ze zgniłych i nadających się tylko do wyrzucenia owoców wyglądającą i zachowującą się jak ta prawdziwa.

Kwestia skali

Profesor van Oort przekonuje przy tym, że w krajach Europy Środkowej – w tym w Polsce – ekonomia okrężna ma się znacznie lepiej i w istocie to Holandia powinna patrzeć na nas z zazdrością. Co prawda wynika to z faktu, że nasza gospodarka rozwijała się w innym tempie i mamy jeszcze dużo pracowników zajmujących się naprawianiem, przetwarzaniem i usprawianiem tego, co stworzyli inni. Ale nie tylko – w styczniu Bioelektra Group, polska firma zajmująca się efektywnym zarządzaniem odpadami, dostała nagrodę podczas 3. edycji konkursu The Circulars za wdrożoną przez siebie technologię. Konkurs jest elementem Światowego Forum Ekonomicznego w Davos. Paweł Miller, wiceprezes Bioelektry, przekonuje, że pojęcie ekonomii okrężnej jest wciąż młode, więc „miną jeszcze lata – i to nie tylko w Polsce – zanim filozofia cyrkularnej gospodarki stanie się częścią strategii państw”. Ma rację, bo w Polsce o tym nowym podejściu do ekonomii dyskutują tylko młodzi doktoranci, ekolodzy i reprezentanci przemysłu opakowań i gospodarowania odpadami. Zbieranie złomu wciąż kojarzy się nam z zajęciem dla najuboższych osób. A nad prawnymi rozwiązaniami w tej dziedzinie pracuje Ministerstwo Środowiska, które aktualnie ma dosyć ambiwalentne podejście do takich podstawowych rzeczy, jak ochrona drzew.

Tymczasem Holandia realizuje już narodową strategię przechodzenia na ekonomię okrężną i chce osiągnąć swój cel najpóźniej w 2050 roku. Pod Amsterdamem powstało więc Circural Expo – miejsce spotkań, laboratorium i inkubator dla sieci Circular Hotspot zrzeszającej firmy zajmujące się wytwarzaniem produktów „okrężnych” gigantów rynku takich jak Phillips czy Siemens i marek Accenture, ING, KPMG lub Rabobank. Wszyscy oni próbują znaleźć odpowiedź na jedno z najważniejszych pytań, jakie stawia dziś ekonomia cyrkularna – czyli jak przekroczyć skalę eksperymentów i wprowadzić cyrkularne zasady do głównego nurtu.

Mierzy się z tym na przykład spółdzielnia Sympany, która zajmuje się przetwarzaniem używanych ubrań zbieranych w kontenerach. Odzyskane tkaniny są przerabiane na bardzo ciekawe produkty – nie tylko gotowe ubrania, ale też np. maty dźwiękochłonne. Sympany jest jednak przedsiębiorstwem, które nie działa dla zysku. Nie jest więc w stanie zainwestować w rozwój produkcji i sprawić, aby koszty jednostkowe były na konkurencyjnym poziomie. W małej skali wszystko idzie świetnie. Udało się nawet zrobić krótką serię ReBlend, która bardzo dobrze się sprzedała, czy zainteresować projektantów mody – takich jak Lisa Konno, która pokazała kolekcję stworzoną z materiałów Sympany podczas Amsterdam Fashion Week.

Barierą jest jednak brak wiary – zwłaszcza wśród masowych producentów. Chodzi nie tylko o to, że przetworzone tkaniny mogą być tak samo dobre, jak te zupełnie nowe. Istnieją uzasadnione obawy, że Sympany będzie w stanie dostarczać swoje produkty w ilościach wystarczających na zapewnienie ciągłości produkcji na dużą skalę. Zarząd tego przedsiębiorstwa nie jest w stanie tej bariery pokonać samodzielnie. Dlatego właśnie tak kluczowe jest istnienie sieci i wsparcie, jakie Sympany i podobne przedsięwzięcia dostają od takich partnerów jak Rabobank czy Phillips, które legitymizują swoją marką „okrężną” działalność biznesową.

Zamknięty obieg wiedzy i doświadczenia

Objeżdżając podczas wizyty studyjnej dla dziennikarzy kolejne „dobre przykłady”, którymi chciały się pochwalić tamtejsze władze, szybko dostrzegłem coś, co zadecydowało o tym, że Mirosławowi Cierpichowi z Tarnowa tak trudno zamienić swoją hodowlę w biznes z prawdziwego zdarzenia. Holenderskie „okrężne” start-upy nie działają w próżni. Miasta takie jak Amsterdam czy Rotterdam wykorzystują swoją największą zaletę – dzielącą ich niewielką odległość. Pisał o niej Edward Glaeser w książce Triumph of the City, przekonując, że to ona zawsze decydowała o sukcesie bądź porażce miasta. Dawniej był to po prostu fizyczny dystans pomiędzy źródłem surowców, producentem i odbiorcą. Dzisiaj to rodzaj atmosfery wynikającej z obecności wielu ośrodków różnego typu, inspirujących się nawzajem i pozwalających na szybszy rozwój. W Amsterdamie atmosferę tę czuło się na każdym kroku.

Pierwszym jej symptomem było podejście do eksperymentów. Historia wielu efektywnych lokalnych inicjatyw „okrężnych” zaczynała się podobnie. Ich działalność nie mieściła się w granicach wyobraźni urzędu lub wymagała dosyć niekonwencjonalnego podejścia, co w wielu przypadkach wynikało z braku środków lub zbyt rygorystycznych przepisów (które nie zawsze pozwalają na używanie śmieci jako surowca). Narodziło się tak np. De Ceuvel – miejsce powstałe na terenie byłej stoczni, które w ciągu kilku lat metodą prób i błędów wypracowało unikalne rozwiązania w dziedzinie zamkniętego obiegu. Dziś De Ceuvel to nie tylko kawiarnia i centrum kulturalne, ale też unikalna przestrzeń do pracy, w której biura mieszczą się w starych barkach kupionych za cenę złomu. De Ceuvel to także siedziba firmy Metabolic, która zatrudnia 25 osób pracujących nad rozwojem metod zrównoważonego gospodarowania zasobami w zyskowne, biznesowe rozwiązania. Nie byłoby tego miejsca, gdyby nie podejście władz miasta, które zgodziło się (choć oczywiście nie bez walki) na funkcjonowanie tego typu przedsięwzięć bez podłączenia terenu do systemu odprowadzenia ścieków.

Ciekawym przykładem jest też Rotterzwam, mała firma, która na początku swojej działalność nielegalnie zajęła teren opuszczonego wówczas aquaparku. Miasto tolerowało tę działalność – nawet wówczas, gdy z powodu podejrzanie brzmiącej hodowli grzybów miejscem zainteresowała się policja. Gdy zaś przyszedł moment, w którym ta nielegalna obecność nie mogła być dalej utrzymywana, z pomocą przyszedł zewnętrzny inwestor, który wyłożył prywatne pieniądze, przejął budynek i zapewnił dalszą działalność tym progresywnym inicjatywom.

Tolerowanie nieścisłości prawnych to oczywiście nie wszystko, co pozwoliło rozwinąć się takim inicjatywom jak De Ceuvel czy Rotterzwam. Pomogło także myślenie laboratoryjne. W Holandii działania na małą skalę prowadzi się nie tylko dlatego, że brakuje środków na masową produkcję. To etap realnych i ciężkich testów, podczas których można sprawdzić, jak zachowują się dane materiały, co można za ich pomocą osiągnąć, albo jak zwiększyć wydajność konkretnych systemów. Bada się także reakcje ludzi, sposób korzystania z nowych rozwiązań czy możliwość wpływu na zachowania i zmianę przyzwyczajeń. Prototypowanie rozwiązań realizowane jest oczywiście również w innych krajach, tylko nie wszędzie jest ktoś, kto słucha i chce się na eksperymentach uczyć.

W Holandii wystarczyła mi jedna rozmowa z urzędnikiem miejskim, aby zauważyć, jak wiele rozwiązań i działań zostało zainspirowanych lub wręcz zaadaptowanych od małych, często oddolnych przedsięwzięć. Oczywiście pozwala na to też spójność całego systemu. Ekonomią okrężną nie zajmują się tu tylko pasjonaci. Większa skłonność do tej działalności wynika po części z szerszej świadomości i znajomości tematu. Ważne jest również systematyczne podejście do likwidowania barier. Przyjęcie przez Holandię strategii wyrażającej chęć całkowitego przejścia na ekonomię cyrkularną do roku 2050 roku było nie tylko wynikiem oddolnej pracy dziesiątek organizacji, ale też działań podjętych na poziomie lokalnym. Okazuje się, że Holendrzy potrafią skalować problemy w poszukiwaniu ich rozwiązania, dlatego też po decyzji rządu nikt nie musi tłumaczyć urzędnikom miejskim, w jaki sposób przełożyć krajowe wytyczne na lokalne działania. Fakt ten w gruncie rzeczy też jest elementem ekonomii cyrkularnej – zamiast zamkniętego obiegu surowców mamy tu do czynienia z obiegiem doświadczenia i wiedzy, która nie jest bezmyślnie marnowana.

Artykuł pochodzi z najnowszego numery Magazynu Miasta „Ekonomia cyrkularna” dostępnego w naszej księgarni.

Artur Celiński – wiceprezes zarządu Res Publiki, wicenaczylny „Magazynu Miasta” i szef zespołu badawczego „DNA Miasta: Miejskie Polityki Kulturalne” Res Publiki. Ekspert od polityki kulturalnej i znaczenia kultury dla rozwoju miast.