ORBITOWSKI: Kilka nocy w mieście sytych studentów

Gdy kelner przyniósł każdemu z nas osobne menu, dowiedziałem się, że Słowenia jest jedynym miejscem na świecie, gdzie państwo dopłaca do jedzenia wszystkim studentom

Do wędrówki woła mnie książka. Gdzie osadzę akcję, tam pojadę. Pisząc Inną duszę, trafiłem do majestatycznej Bydgoszczy. To doświadczenie zrodziło we mnie przyjemną ideę, by akcję kolejnych powieści osadzać w miejscach powszechnie uchodzących za atrakcyjne: w Nowym Jorku, Rzymie, Sztokholmie. Niemniej, miejscem atrakcyjnym dla autora czytelnik może przecież wzgardzić. I tak wylądowałem w Lublanie.

Na czym polega inność mojego zwiedzania? Turysta w Lublanie kieruje swoje kroki do zamku na wzgórzu królującego nad miastem. Biznesmen udaje się do centrum konferencyjnego, a rozpustnik szuka agencji towarzyskiej (z tego co wiem, zawiedzie się srodze, bo w Lublanie zamknęli niedawno ostatni taki przybytek). Ja tymczasem szukałem w niej miejsc, po których kręciliby się wymyśleni przeze mnie bohaterowie. Nie wiedziałem więc, czego szukam. Po prostu szedłem przed siebie.

Widziałem wiele cudownych miejsc i rzeczy. Po zmroku wypatrzyłem wielki, podświetlony budynek, ku któremu wiodła szeroka aleja obwieszona lampionami. Mieściła się tam jakaś galeria sztuki czy coś podobnego, ale nie wszedłem do środka. Co moi zapici bohaterowie mieliby tam robić? Zaszedłem za budynek, znalazłem ścieżynkę biegnącą między drzewa i po dziesięciu minutach marszu byłem już w sercu lasu. Szurały dziki. Zając wielki jak spaniel czmychnął na mój widok. Przez gałęzie nie przebijał się ani jeden promień sztucznego światła, a przecież byłem w mieście, jakieś pół godziny marszu od centrum.

W rzeczonym śródmieściu znalazłem dziki ogród, gdzie skłotersi ogrodzili się i uprawiają warzywa niezbędne do wegańskich potraw. Choć obok piętrzyła się inwestycja dewelopera, odniosłem dziwne wrażenie, że ów ogród jest bezpieczny. W knajpie spadł na mnie pijany Anglik i zaraz przeprosił. Wszyscy wszędzie palili papierosy. A gdy poszedłem na wieczorny spacer na zamkowe wzgórze, panowała taka cisza, że dźwięk moich kroków wydawał mi się ogłuszający.

Największe wrażenie zrobił na mnie pewien drobiazg, przyuważony w zamkowym muzeum. Była to piszczałka sprzed czterdziestu tysięcy lat – neandertalczyk wykonał ją z kości. Oczywiście nie ma nic atrakcyjnego w tym przedmiocie: dwie dziurki w gnacie, fujara i tyle. Ale patrząc na nią, zacząłem myśleć o potrzebie piękna, która kierowała tym bezimiennym człowiekiem. Przecież jeśli mówił, to ledwo. Jadł surowe mięso i wiecznie był głodny. A jednak wystrugał sobie ten instrument, grał na nim dla siebie i sobie podobnych. Coś kazało mu tak zrobić. Przypuszczalnie była to ta sama potrzeba, która rzuciła mnie do tej cholernej Lublany.

Po trzech dniach łażenia po mieście mniej więcej wiedziałem już, gdzie jestem. Otóż: nigdzie. Lublana jest uroczą nicością z elegancką starówką, przez którą przepływa rzeczka rozmiarów wiejskiego potoku. Słowenię ominęła zawierucha wojenna sprzed ćwierćwiecza, bliskość Włoch i Austrii sprzyja sytuacji pracowników (z tego co wiem, płaca minimalna wynosi tutaj dwanaście euro), ale Lublana nie jest przecież prawdziwie zachodnioeuropejską stolicą. Jugosławia chyba również nie odbija jej się czkawką: tylko gdzieniegdzie straszą pojedyncze bloki niczym podprowadzone ze starego Ursynowa. Historia omija to miejsce, a Lublana (jak i cała Słowenia) nie leży ani na wschodzie, ani na zachodzie Europy. Nie jest ani postkomunistyczna, ani tradycyjnie wolnorynkowa. Po prostu wymyka się tym pojęciom. Wędrowałem po mieście, o którym zapomniała historia i możni tego smutnego świata.


Interesują Cię kwestie miejskie? Zapraszamy na profil Magazynu Miasta na Facebooku!


Ostatniego dnia zyskałem przewodnika. Wrzuciłem kilka zdjęć do sieci i facet sam się zgłosił. Pochodził z Polski i wylądował tutaj na półrocznym stypendium uniwersyteckim. Chyba cholernie mu się nudziło, w każdym razie napisał, że ma wolny dzień i chętnie się powłóczy. Umówiliśmy się pod Smoczym Mostem, jedną z większych atrakcji miasta. Powiedziałem, że w gruncie rzeczy nie wiem, czego szukam, nie wiem, co znajdziemy, i możemy zacząć gdziekolwiek. W ten sposób niezwłocznie ruszyliśmy do knajpy.

Wędrówka okazała się twórcza, urozmaicona, a nade wszystko przyjacielska. Zachodziliśmy do kościołów, w których ludzie zamiast się modlić, ćwiczyli na matach. Przycupnęliśmy pod murem zbudowanym jeszcze przez Rzymian, w starożytności. Gadaliśmy o mieście, o muzyce, o dziewczynach i życiu, o starożytnych robotnikach, którzy też gadali tutaj o tych sprawach. Krążyła buteleczka. Gdy wyschła, poszliśmy do skłotu i sklepu muzycznego. Wyrzucono nas z obu tych miejsc. Wówczas mój przewodnik oznajmił, że pora coś zjeść.

Poszliśmy do zwyczajnej, chińskiej jadłodajni. Gdy kelner przyniósł każdemu z nas osobne menu, dowiedziałem się, co czyni Lublanę tak wyjątkową. Otóż Słowenia jest jedynym miejscem na świecie, gdzie państwo dopłaca do jedzenia wszystkim studentom. Dbają, by żak nie głodował, ale i by był zdrowy. Posiłek ma ustaloną gramaturę i musi składać się z trzech dań, w tym z deseru. Ten ostatni sprawia kłopot restauratorom. Jaki deser znaleźć można w chińskim barze? Odpowiedź poznałem, gdy mój najedzony przewodnik wgryzł się w jabłko. Potem wyjął specjalną studencką kartę, kelner zjawił się z odpowiednim czytnikiem i mogliśmy wyruszyć, dalej dokazując ku chwale literatury polskiej. Przypomniałem sobie, jak sam byłem studentem. Przyjaciel kradł dla mnie sery w dyskontach, żebym nie był głodny.

W ten sposób właśnie powstają książki. W wędrówce, w ruchu, w rozmowie. Książka dzieje się, gdy pisarz niespodziewanie trafia do lasu, spotyka życzliwego człowieka, pije z gwinta pod murem, wylatuje ze skłotu i dziwi się studentowi sytemu na koszt państwa. Wymyślanie fabuły, bohaterów, spisywanie tego wszystkiego – to już tylko granie na fujarce.

Artykuł pochodzi z najnowszego numery Magazynu Miasta „Ekonomia cyrkularna”, który jest dostępny w naszej księgarni online.


Zdjęcie: Łukasz Orbitowski


Łukasz Orbitowski – pisarz zawodowo ponury. Sprzedaje ludziom smutki i to go cieszy. Prowadzi program Dezerterzy w TVP Kultura. Laureat Paszportu Polityki 2016 za powieść Inna dusza, za którą został także nominowany do Nagrody Literackiej Nike oraz Nagrody Literackiej Gdynia