Berezowski: Myszka Miki mieszka na wschodzie

Różnice między Pekinem a Warszawą odczuwamy na poziomie codzienności. Natomiast kierunki rozwoju tych miast są bardzo podobne

Z Markiem M. Berezowskim, fotografem i autorem książki Citymorphosis, rozmawia Martyna Obarska

Wyruszyłeś z Chin.
Tak wyszło, zacząłem od końca.

Ile razy tam wracałeś?
Pięć, ale pierwsze moje wyjazdy były związane z kręceniem filmu dokumentalnego o polskiej rodzinie, która przeprowadziła się tam na dwa lata. Dopiero za trzecim razem wziąłem do ręki aparat.

Kiedy pojawił się pomysł na fotoksiążkę o miastach Wschodu?
Początkowo myślałem o zestawieniu Chin i Polski. Myślę, że forma książki pojawiła się, kiedy zrozumiałem, że to nie będzie tylko opowieść o tych krajach, ale że interesuje mnie cały pas miast od Berlina Wschodniego do Pekinu.

Chiny narzuciły Ci estetykę całego projektu?
Nie. Z perspektywy codziennego życia bohaterów mojego filmu różnice kulturowe były duże i często trudne dla nich do zaakceptowania. Mnie natomiast bardziej zaczęły interesować nie różnice, a podobieństwa. Zwróciłem uwagę na przestrzeń miejską. Jeśli pominiemy wszystkie komunikaty wizualne, które ją różnicują – szyldy, napisy, wygląd ludzi – to zdamy sobie sprawę, że te miasta stają się bardzo do siebie podobne. Zanim powstała ostateczna wersja książki, pokazywałem makietę publikacji znajomym ze szkoły filmowej. Większość była w stanie prawidłowo określić lokalizację jedynie ok. 20 proc. miejsc na zdjęciach. To mnie upewniło w przekonaniu, że te odległe geograficznie miasta są do siebie naprawdę podobne. Jedynie jeden mój kolega był w stanie rozpoznać miasta po konkretnych detalach, wzorach słupków ulicznych, typach balkonów, dachów, ale on też fotografuje często „Wschód”.

Co sprawia, że te miasta wyglądają podobnie?
Dla pewnej części świata – dawnego bloku wschodniego i Chin – był taki moment w historii, w którym te miasta się do siebie upodobniły. Decydujący głos na kierunek urbanizacji i formę architektury miały wtedy systemy komunistyczne, społeczna i polityczna funkcja architektury i przestrzeni. Obecnie rozwijają się one natomiast zgodnie z logiką kapitalizmu i będą przekształcać się dalej, tak by móc brać udział w globalnym wyścigu o zyski.

Miałeś jakąś opowieść w głowie o tych miastach i ją odtworzyłeś?
Jasne, zawsze coś wchodzi do opowieści, a coś się w niej nie mieści. Dobrze jednak, jeśli taką historię, którą gdzieś zaobserwowaliśmy, możemy zweryfikować i poddać głębszej refleksji. Dla mnie ważna była zarówno fotografia jako postawowe medium, jak i perspektywa antropologiczno-socjologiczna, na przykład teorie socjolożki miasta Saskii Sassen. Chciałem, żeby odbiorca mógł trzystopniowo poznać Citymorphosis, najpierw aby wszedł w sferę wizualną, spróbował się zorientować, gdzie go zabrałem, a potem mógł znaleźć indeks i skonfrontować się ze swoim wyobrażeniem. A na końcu mógł przeczytać esej i zobaczyć szerszy kontekst. Książka ma więc przemyślaną formę.

Co Ci się nie zmieściło do opowieści o miastach Wschodu?
Interesowała mnie synteza tych światów. Nie pokazywałem kolejnych miast, analiz konkretnych inwestycji. Chciałem zaproponować odbiorcy „grę”. Zdjęcia są niepodpisane. Bez ułatwień, wskazówek trudno jest rozpoznać miejsca. Można nagle się zgubić w tej rzeczywistości. Miasta zaczynają się zlewać, różnice zacierać, pojawia się wizja megamiasta. Zaczynamy więc konfrontować się ze swoimi własnymi wyobrażeniami o świecie.

Od Berlina Wschodniego po Pekin rozciąga się jedno niekończące się blokowisko?
Oczywiście nie. Gdybyśmy nagle się teleportowali do Berlina albo do Moskwy w ciągu minuty, wiedzielibyśmy, gdzie jesteśmy. Nie chodziło o to, żeby przekonywać, że wszędzie jest identycznie, ale żeby pokazać, że jest jeden punkt wspólny tej historii i pewien wspólny kierunek, w którym to wszystko podąża. Poruszając się po ulicy w Pekinie, doznamy zupełnie innych wrażeń niż w Warszawie. Różnice są na poziomie codzienności. Natomiast kierunki rozwoju tych miast są bardzo podobne.

Chciałeś, żeby czytelnik się w tych miastach zagubił. Stworzyłeś jedną czasoprzestrzeń. Zdjęcia są też bardzo spójne kolorystycznie. To takie pejzaże listopadowo-styczniowe. Z czego wynikał wybór terminu gromadzenia materiału?
Z dwóch kwestii – dokonałem świadomego wyboru pory roku, kiedy rzeczywistość dla większości z nas wygląda gorzej, więc wzmacniało to zamierzony efekt. Miało to jednak też wymiar praktyczny – w zimniejszej części roku warunki świetlne są bardziej do siebie podobne w tych strefach klimatycznych.

A może latem i wiosną na szarych, opuszczonych osiedlach pojawiłoby się więcej ludzi? Wtedy konwencja trudnych do rozpoznania i przygnębiających przestrzeni przestałaby się bronić.
Ludzie kręcą się zawsze. Kiedy nie chcemy, żeby byli, oni są. A kiedy chcemy, żeby pojawił się jakiś człowiek, to jak na złość nigdy go nie ma. W Chongqing czekałem na wzgórzu, z widokiem na wielkie, nowe blokowisko półtorej godziny, zanim wreszcie pojawiła się jedna osoba. Jednak wbrew pozorom ludzie lubią szwendać się o każdej porze roku. Bardzo dobrze, w końcu to mieszkańcy są miastem.

Jak szukałeś tych miejsc?
Metod było kilka, a jedną z nich było błąkanie się. Głównie fotografowałem centra miast, które się najszybciej rozwijają, i architekturę minionej epoki – blokowiska i peryferia, które pochłania szybka urbanizacja. Przeszukiwałem mapy Google, korzystałem – oprócz Chin – ze Street View. Sięgałem do grafik, zdjęć danych osiedli. Pytałem też miejscowych. Czasami, przede wszystkim w Rosji i w Chinach, jechałem na ostatnią stację metra.

Bardziej Cię te miejsca przerażały, czy bardziej zachwycały?
Skupiam się długoterminowych projektach fotograficznych, więc wybieram takie tematy, które naprawdę są z mojej perspektywy ważne. Trudne, smutne. Fakt, nie skupiam się na radosnej stronie życia. To, co mnie interesuje w fotografii, to uciekanie od oczywistości, wolę dekonstruować utrwaloną wizję rzeczywistości.

Gdzie najtrudniej było robić zdjęcia? W Chinach, Rosji, Niemczech, Polsce?
W Warszawie.

Dlaczego?
Bo to jest codzienność. W antropologii, ale też w fotografii reportażowej, bardzo dużo projektów miało formę wyjazdów terenowych. Pozwala to na skupienie się na temacie, często daje też szerszą perspektywę. Oczywiście jest też druga strona medalu, często wiąże się to z jakąś formą kolonizacji. Najczęściej to wyjazd z zachodu na wschód, z północy na południe. Fotografowanie w miejscu, w którym żyję, wymaga od mnie wyabstrahowania się z mojej własnej codzienności i większej dyscypliny pracy.

Wspomniałeś, że antropolodzy czasem ubarwiają rzeczywistość, ty ją odbarwiłeś. Nie bałeś się, że sam kolonizujesz te miasta? Pozbawiłeś te osiedla kontekstu codzienności, która być może by pokazała, że one dobrze funkcjonują.
Każde miejsce jest wypełnione życiem. W każdym z tych miast mogłem się skupić na codzienności, ale to nie był mój cel, bo czynniki wytwarzające codzienność są lokalne, a te, które wpływają na rozwój miast, globalne. Może za 50 lat będziemy mówić o chińskim soft power i elementy chińskiej kultury będą przenikały codzienność naszych miast? Póki co na całym świecie to postacie z Disneya przemierzają ulice.

Marek M. Berezowski – Fotograf i antropolog kultury. Nagrodzony m.in. w konkursach prasowych BZ WBK Press Foto 2014 i 2016, Newsreportaż 2008, laureat konkursu Leica Street Photo 2016, zdobywca dziesięciu honorowych wyróżnień konkursu IPA w 2016. Prezentował prace między innymi podczas Miesiąca Fotografii w Los Angeles, The Boutographies – Rencontres Photographiques w Montpellier, na Festiwalu Photon w Walencji.  Warsaw Photo Days  i Eastreet. Preferuje długoterminowe projekty dokumentalne, m.in. Kosowo (2007-2011), Wojna w Donbasie (od 2015), Citymorphosis: Polska, Chiny, Rosja, Niemcy (2013-2017). W grudniu 2017 roku ukazała się jego fotoksiążka „Citymorphosis”. 

Premiera książki odbędzie się 6 grudnia o godzinie 19:00 w Faktycznym Domu Kultury, ul. Gałczyńskiego 12 w Warszawie