Mieszkańcy do łopat!
Sprostamy oczekiwaniom i potrzebom związanym z zielenią Warszawy, jeżeli mieszkańcy mający tą zieleń pod oknem wezmą część obowiązków na siebie
Z Markiem Piwowarskim, dyrektorem Zarządu Zieleni Warszawy, rozmawia Ewa Zielińska
Minęły dwa lata odkąd powołano Zarząd Zieleni Warszawy. Mówicie o sobie, że jesteście w awangardzie instytucji publicznych.
Jesteśmy blisko mieszkańców i wsłuchujemy się w ich potrzeby.
To akurat zapewnienie mieszkańcy słyszą często.
Od początku istnienia Zarządu Zieleni Warszawy postawiliśmy na dobrą komunikację i organizację wewnętrzną, która pozwala nam być blisko mieszkańców.
Czyli?
Korzystając z możliwości budowy jednostki od nowa, zorganizowaliśmy jej pracę w sposób metodyczny i innowacyjny. Opieramy się na bardzo płaskiej strukturze i małych zespołach i dążymy do tego, żeby były one interdyscyplinarne. Pracuje u nas ponad 140 osób. Postawiliśmy na samodzielność, zamiast na hierarchię. Chcemy, aby jak najwięcej decyzji zapadało na jak najniższym szczeblu. Tak powinno działać miasto.
Dlaczego więc tak nie działa?
Bo wciąż żywe jest myślenie silosowe. Każda jednostka organizacyjna urzędu formułuje zasady działania w oparciu o interpretację przepisów prawa, a nie systemowe spojrzenie na cele i sposoby ich osiągania. Zarząd Zieleni mógłby w związku z tym stać się wzorem innej, lepszej organizacji.
Dużo łatwiej budować od nowa, niż reformować.
My też nie powstaliśmy z niczego. Zadania związane z zielenią realizowane są w różnych jednostkach miasta, w tym w osiemnastu dzielnicach. Mamy przy tym pod swoją opieką część systemu hydrograficznego – wszelkiego rodzaju wody, kanały i cieki, w tym fontanny, o ile znajdują się na zarządzanych przez nas terenach. Żeby zrozumieć, czym będziemy się zajmować przeprowadziliśmy m.in. około 40 wywiadów z ponad 30 różnymi podmiotami, z którymi mieliśmy współpracować lub od których przejmowaliśmy część terenów. Chcieliśmy dobrze poznać ich oczekiwania, obawy, problemy i propozycje. Dopiero na bazie takiej pogłębionej, partycypacyjnej analizy wypracowaliśmy główną strukturę naszego działania.
Na czym ta struktura się opiera?
Mamy trzy główne trzony powiązane z podziałem odpowiedzialności. Trzon organizacyjny związany jest z koordynacją i administrowaniem. Trzon projektowo-programowy realizowany jest przez nas w partnerstwach, przede wszystkim z organizacjami pozarządowymi. I pozostaje jeszcze trzon terytorialny, czyli dzielnicowe rejony ogrodnicze; do każdej dzielnicy przypisany jest ogrodnik. Uważamy, że każdy mieszkaniec powinien znać swojego rejonowego ogrodnika tak jak dzielnicowego, a ogrodnik z kolei powinien wiedzieć o wszystkim, co dotyczy jego rejonu. Chodzi tu o prowadzone lokalnie inwestycje i o potrzeby mieszkańców. Podejmowanie decyzji cedujemy na jak najniższe poziomy – można więc powiedzieć, że wdrażamy ideę współzarządzania.
Skąd rejonowy ogrodnik dowiaduje się o potrzebach mieszkańców?
Każda dzielnica ma swoją grupę na portalu społecznościowym, której jest opiekunem. Jesteśmy obecni też na Twitterze i Instagramie.
Jak wygląda wasz kontakt bezpośredni?
Partycypacja aktywna, czyli sytuacje, w których mieszkańcy wykonują pewne zadania razem z nami, jest dla nas najważniejsza. Żywioł partycypacji powinien być podstawowym elementem naszego działania. Udział mieszkańców to ogień i naszą rolą jest niesienie tego ognia, a nie jego przygaszanie. Wciąż szukamy dla tego żywiołu nowych form.
Po co?
Z kilku względów. Jeśli mieszkańcy biorą w czymś udział, to biorą również odpowiedzialność za efekt tego procesu. Pamiętam taką sytuację: byłem z dzieckiem na terenie jednej z naszych realizacji – w Ogrodzie do zabawy. Zobaczyłem butelkę leżącą pod stołem i pomyślałem, że wracając, muszę ją zabrać, a w międzyczasie zrobił to za mnie inny ojciec. Tak działają przestrzenie tworzone z udziałem mieszkańców – każdy o nie dba i nie trzeba ich odgórnie kontrolować. Partycypacja to konieczność również dlatego, że nie jesteśmy dziś w stanie sprostać oczekiwaniom i potrzebom związanym z zielenią miejską, o ile części obowiązków nie wezmą na siebie osoby mające tą zieleń pod oknem. Do tego potrzeba ogromnych zasobów ludzkich, a jednocześnie zwiększanie obszarów zieleni jest w interesie nas wszystkich. Troska o zieleń i dostępność terenów zieleni są też ważne z perspektywy zdrowia publicznego. Standardem, który chcemy osiągnąć, jest 5 minut spacerem do prawie 0,5 ha zieleni, czyli do skweru, dla każdego mieszkańca Warszawy. A oprócz tego pracujemy nad tym, aby zieleń łączyła się w klucze urbanistyczno-krajobrazowe, towarzyszyła nam w sposób ciągły. Wymaga to ogromnego zaangażowania – nie osiągniemy tego celu bez pomocy samych zainteresowanych, czyli mieszkańców.
W czym mieszkańcy mogą Wam pomóc?
Oddajemy pole od początku do końca, od działań rozpoznawczych – takich jak przeprowadzenie diagnozy – po realizację, czyli np. sadzenie drzew.
Jak w praktyce wygląda diagnoza prowadzona przez mieszkańców? Zakładam, że zdarzają się wśród niech specjaliści, ale większość z nas to przecież laicy.
Mieszkańcy wiedzą najlepiej, jak funkcjonuje dany teren, bo codziennie z niego korzystają. Na danej ławce chętnie przysiadają we wtorki i czwartki, ale w soboty wolą przysiąść gdzie indziej. W tygodniu chętnie spacerują określonym szlakiem, ale już w weekendy poruszają się według innego klucza. Dlatego są niezastąpieni, jeśli chodzi o mapowanie czy inwentaryzację terenu. Mamy na przykład taki program dofinansowany z funduszy unijnych polegający na inwentaryzacji nieużytków. Nieużytki to dosyć nietrafiona nazwa – tak jak chwasty wśród roślin. A przecież miejsca te pełnią bardzo różne funkcje. Chcemy się dowiedzieć jakie. Mówiąc językiem urzędniczym, w studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego są to tereny przeznaczone na zieleń, ale zaniedbane, zapomniane. Brakuje im podstawowego wyposażenia. Za ich inwentaryzację odpowiada Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego, ale prowadzonej przez specjalistów inwentaryzacji przyrodniczej towarzyszy dziś też inwentaryzacja społeczna. Zbieramy więc grupę różnego rodzaju ekspertów i zapraszamy mieszkańców, którzy chcą się czegoś nauczyć i dać coś procesowi od siebie. Podobnie działamy w czterech dzielnicach przy okazji projektu „Zielone ulice” – zapraszamy mieszkańców do udziału w spacerach lokalnych, ankietach, wywiadach i warsztatach.
To poważne, merytoryczne działania. Czy wszyscy są gotowi brać w nich udział?
Zieleń uruchamia w ludziach emocje związane z daną przestrzenią, a my tworzymy różne formy współdziałania. Pracujemy teraz też np. nad przewodnikiem po warszawskich terenach zieleni, przygotowujemy jego pierwszą edycję. Znajdą się w niej historie opowiadane przez ludzi, których znamy z różnych działań na rzecz zieleni. W przewodniku pojawi się przy tym kartka z miejscem na opisanie własnej historii związanej z daną przestrzenią. Na bazie przesłanych do nas kartek przygotujemy drugą edycję, której autorami będą w dużej mierze po prostu warszawiacy.
Gdzie stawiacie granicę angażowi mieszkańców?
Im więcej mieszkańcy sami robią, tym więcej widzimy pozytywnych efektów; czyn społeczny – czyn skuteczny (śmiech). Zachęcamy więc też np. do wspólnego wysiewania nasion łąk kwietnych, w tym roku uruchomiliśmy nawet „Bankomat nasion”. Chcielibyśmy porządnie rozwinąć i usystematyzować ten projekt w ramach centrum wolontariatu i sieci Ogrodników Warszawy, które inaugurujemy jeszcze w tym roku. Zaczęliśmy już nasadzenia pilotażowe. Będziemy aktualizować listę ludzi, którzy chcą się angażować. Warszawiacy działają tak prężne, że uczestniczą praktycznie w każdym naszym działaniu. Działa też aplikacja „Milion drzew”. Dzięki niej każdy może wskazać lokalizację nowego nasadzenia, a my je wykonamy, o ile w danym miejscu nie pojawią się przeciwskazania natury technicznej. Jasne, nie wszystko jesteśmy w stanie robić partycypacyjnie. Nie posadzimy ludzi na traktory, czasem sadzimy duże drzewa i muszą robić to firmy. Ale nasadzenia pod ich nadzorem mogą też robić mieszkańcy.
Podejrzewam, że firmy te nie są zadowolone z konieczności brania pod opiekę ogrodników – amatorów?
To prawda, bywa ciężko. Ale kontraktujemy tego typu działania. W tym roku sadziliśmy tysiące drzew. Zapisywaliśmy przy tym w umowach, że 10 proc. nasadzeń zostanie zrealizowanych z udziałem społecznym. I pracownicy firm byli na to przygotowani. Robimy tak dalej, dzięki czemu wiedzą, że realizacja zlecenia będzie trwała dłużej i że będzie „bolało”. Okazuje się przy tym często, że przedsiębiorcy ci mają z takiej pracy większą radość. Mieszkańcy wypytują ich jak się sadzi cebulki, jak drzewo i po co ta rurka przy korzeniach. Dlaczego taka ziemia i po co owijać drzewa jutą. Widziałem, jak brygadziści odpowiadali i mieli z tego frajdę.
Jeszcze niedawno głośno było o partyzantce ogrodniczej, czyli grupach mieszkańców sadzących rośliny bez pozwolenia na terenach publicznych. Jaki jest Wasz stosunek do takich nieuzgadnianych z Zarządem nasadzeń?
Jeśli mieszkańcy robią coś na rzecz miejskiej zieleni bez uzgodnień z nami, to w znacznej mierze jest to bardzo sympatyczne. Problem pojawia się wtedy, kiedy działają w przestrzeni publicznej, co do której są jakieś plany, związane na przykład z systemowym projektem nasadzeń, albo w której wszystkie drzewa muszą być zinwentaryzowane, aby nie podlegały wycince jako „samosiejki”. Zdarzają się takie przypadki. Ktoś posadzi małą sadzonkę, wykonawca ją skosi, bo nie jest widoczna w wysokiej trawie, bo nie pojawiło się na mapie, i ten ktoś ma żal. Dlatego ważna jest współpraca przy tworzeniu zieleni miejskiej. Potrzebujemy przy tym informacji o planach wobec zieleni, stąd na przykład portal WOW, czyli „Wiem o wycince”. Mieszkańcy mogą na nim znaleźć powody przeznaczenia drzewa do wycinki i uzgodnić z nami nasadzenie zastępcze. Jako podmiot publiczny nie możemy pełnić roli Che Guevary, ale możemy edukować i wspierać sensowne działania mieszkańców. Robiliśmy tak, na przykład przygotowując pokazowy „Ogród deszczowy” przy OSiRze na Pradze. Taki ogród można bardzo łatwo zbudować samodzielnie, a pełni on bardzo pożyteczną rolę w kontekście gospodarowania wodami deszczowymi.
Porozmawiajmy o ciemnych stronach zielonej partycypacji. Czy szeroki udział społeczny opłaca się samej zieleni?
Chcielibyśmy, aby przestrzeń publiczna wzrastała z mieszkańcami, tak jak wzrasta z ogrodnikami, więc prowadzimy liczne działania społeczne. Przestrzeń wytworzona z mieszkańcami funkcjonuje najlepiej. Miejsca powstające bez udziału społecznego często są nieużywane, przeprojektowane albo niedoprojektowane, nie uwzględniają potrzeb i lokalnego kontekstu. Widzimy przy tym też negatywne strony szerokiej partycypacji. Należy do nich lunaparkizacja terenów zieleni. Jeśli wśród mieszkańców pojawia się pomysł na realizację urządzenia służącego aktywnej rekreacji, na przykład w ramach budżetu partycypacyjnego, to gdzie najczęściej chcą go zrealizować? W parku. A parki mają ograniczoną pojemność, są przestrzeniami relaksu, kontaktu z naturą. Takie projekty można z powodzeniem realizować w otoczeniu hal sportowych i nie chodzi o to, że te pomysły albo narzędzia takie jak budżet partycypacyjny, są niedobre. Trzeba jednak znaleźć dla nich odpowiednią skalę, formę i lokalizację.
Niechęć do szerokiej partycypacji często wynika z faktu, że jest to obszar potencjalnych konfliktów. Spotykacie się z krytyką w tym kontekście?
Pojawia się, ale często wynika z tego, że oczekiwania względem zmian w przestrzeni pojawiają się bardzo szybko, kiedy jeszcze nie widać efektów działań. Paradoksalnie szeroka partycypacja pozwala taką krytykę odeprzeć bez naszego udziału. To wzruszający aspekt współpracy z ludźmi. Ostatnio na profilu mieszkańców jednej dzielnicy ktoś nam zarzucił, że nic nie dzieje się z nasadzeniami. A my w tym czasie dużo robiliśmy, ale były to „niewidoczne” zadania: przygotowywaliśmy projekty, robiliśmy badania i diagnozy z mieszkańcami. Ludzie, którzy brali udział we wspólnych diagnozach, zaczęli nas bronić. Nawet nie wiedzieliśmy, że za naszymi plecami toczy się tak intensywna dyskusja.
Jesteście ogrodnikami, na pewno myślicie już o nowym sezonie. Jakie macie teraz plany?
Marzy nam się założenie komunalnego gospodarstwa ogrodniczego, własnej produkcji szkółkarskiej. Rynek za nami nie nadąża. Pokazał to duży przetarg na drzewa, którym chcieliśmy „wychować” dostawców. Okazało się, że niewiele szkółek w Polsce jest w stanie sprostać wymaganiom zieleni miejskiej, ponieważ nastawione są nadal na potrzeby gospodarstw indywidualnych, typowe dla lat 70-90-tych, czyli produkcję krzewów ozdobnych a nie dużych wytrzymałych drzew. Pracujemy nad centrum wolontariatu, o którym wspominałem. Chcielibyśmy też otwierać i udostępniać kolejne przestrzenie dla mieszkańców – na przykład ogrody przyszkolne i czekamy na zmiany prawne, które pozwoliłyby zrobić to samo z ogródkami przedszkolnymi. Tymczasem jednak musimy poczekać aż zamarznie ziemia. Na razie nie starcza nam czasu. Sadzimy rośliny cebulowe. Powinny wyrosnąć na wiosnę.
Jak współcześnie dba się o zieleń w mieście, jak włącza w te działania mieszkańców? Rozpoczynamy cykl tekstów na www, a jużna początku kwietnia ukaże się 19 numer Magazynu Miasta poświęcony tematyce zieleni w mieście.
***
zdjęcie tytułowe: fot. Dariusz Sobieski